cosmo & bastian
<img src="https://i.pinimg.com/564x/e7/72/24/e772 ... 315b83.jpg" width="200">
Żałobnych chmur ciągnące tłumy
To marzeń mych wozy cmentarne;
Łuny znaczą Demonów wojsko,
Śród których lubo mi i swojsko!
Wszystko znowu było
cholernie nie tak jak powinno. Błąd za błędem - wydawało się, że po prostu nie był zdolny do innego życia. Decyzje podejmowane jedna z drugą, a każda kolejna głupsza od poprzedniej - i nadal dziwił się temu, że nie potrafi tak jak inni
nie myśleć chociaż przez krótką chwilę o każdym elemencie siebie, który był niedoskonały, upośledzony. A mizerne wydawało się wszystko i każdy fragment ciała jawił się w roli winnego, i każda wyuczona tendencja sprawiała, że było mu wstyd i miał ochotę zapaść się pod ziemię - i z godziny na godzinę, a potem też z dnia na dzień decyzja Jacoba wydawała mu się jak najbardziej właściwa. Stawał więc przed lustrem i próbował wyobrazić sobie, że każda dłoń, której palce zacisnęły się kiedykolwiek na jego skórze była w gruncie rzeczy powodem do
wdzięczności; a te z nim, które potrafiły być jednocześnie odpowiednio wyrozumiałe i czułe, stanowiły swoisty ukłon Wszechświata w jego stronę, bo mógł przecież trafić o wiele gorzej; mógł trafić znowu na mężczyznę z motelu, przez którym chował się uparcie, oplatając rękoma prysznicową słuchawkę.
Żałosne. On sam też czuł się żałosny przez większość czasu, ześlizgując się powoli w pułapkę starych nawyków. Od kilku dni pomieszkiwał głównie u Jesse’a, nie chcąc narażać Devona i Feli na zbędne zamartwianie się swoim stanem - bo wiedział przecież, że nie byli wcale głupi i
wiedział, że w ich mieszkaniu nie mógłby wyciskać całej paczki przepisanych przez lekarza tabletek do sedesu - nawet nie w jakimś głupim buncie przeciwko farmakoterapii, ale z idiotycznej obawy przed tym, że którejś z ciągnących się nieznośną serią, nieprzespanych nocy nie wytrzyma, zeżre je wszystkie i narobi im problemów. A miał przecież już tak cholernie dość bycia problemem; miał cholernie dość ludzi, którzy myśleli, że czepiał się ich tylko dla płytkiego zaspokojenia swoich fizycznych i materialnych potrzeb. Tęsknił za Florianem - choć to było idiotyczne i naiwne, i tęsknił za Uriahem - choć to było nieodpowiedzialne i toksyczne. Za Jacobem tęsknił - ale ta rana sączyła się jeszcze cuchnącą posoką; lepiej było na razie nie rozgrzebywać jej mocniej.
Tęsknił za Bastianem. I spośród wszystkich wymienionych, ta tęsknota wydawała się najmniej egoistyczna i dziecinna, choć to, co próbował sobie rekompensować znajomością z Everettem, mogłoby sugerować zupełnie inny stan rzeczy. Teraz Bastian był jedynym, który mógł wysłać mu zdjęcie swojego psa z elfią czapką na głowie, a Cosmo nie uznałby tego za coś irytującego - ale wygrzebałby się specjalnie z pościeli, w której zalegał bezustannie ostatnimi dniami, żeby podpełznąć do Bajzla i odwdzięczyć się mężczyźnie równie bezsensowną kompozycją artystyczną.
Głupie, ale w tej głupocie było coś, co oczyszczało dużo bardziej niż walczenie z kolejnym atakiem paniki, dociskającym go nocą do materaca albo opijanie się wodą, którą potem zwracał w wyuczonym odruchu nad sedesem, zalewając się obrzydliwymi łzami desperacji.
To przerażające, jak mało wystarczyło, żeby poskładać go jak domek z kart.
I napawające nadzieją, że dla Bastiana był w stanie zgodzić się nawet na mecz… jakiegoś sportu. Zespołowego, najpewniej.
-
Aha, tak - przy Everetcie potrafił nawet wykrzesać z siebie połowicznie tylko fałszywy zapał i entuzjazm, no bo jednak - hej! Nie był nigdy na takim stadionie; na żadnym właściwie nie był, bo wyjścia szkolne z Annie Wright kosztowały jakieś miliony dolarów, a w Grotto stadion mógł sobie najwyżej ulepić z błota przed oborą. Było to więc - w pewnym sensie - doznanie egzotyczne, a może i nawet niemal mistyczne, nawet jeżeli bał się tych dużych facetów wymalowanych po całych twarzach farbami (? dlaczego on nadal cykał się tak bardzo, że ktoś odkryje, że pociąga te brwi pieprzone, co ich nie widać normalnie zupełnie, pomadą, skoro banda hetero-byczków mogła latać za sobą z całą paletą kolorów na facjatach?). -
Eeee, no nie wiem, Bastian, a co jak ci ten kubek wypadnie z tego trzymadła i zachlapie rysunki? Ja bym nie ryzykował, nie wygląda to na wyrób najwyższej jakości - zaopiniował, kiedy już znaleźli się przy wspomnianym wcześniej sklepiku z gadżetami. Sprzedawczyni wyglądała jakby spojrzeniem chciała spalić go żywcem. -
Ale tak, totalnie tak. Ej, to chyba ten sport, w którym mają rękawy napompowane takie… - syknął jeszcze konspiracyjnie do Everetta, kiedy na horyzoncie pojawiła się grupa kiboli z wypchanymi rękawami właśnie. -
Co oni tam mają, ciekawe, pewnie implanty. - Jakby swoją własną matkę słyszał! No nieważne - trzymadła na kubek w końcu go do siebie przekonały, zwłaszcza, że polewali colę zero, także stresu brak. Były niby jeszcze jakieś słone przekąski, ale na ich widok automatycznie go zemdliło, także miał wrażenie, że Bastian nie miał zamiaru zamawiać niczego przesadnie śmierdzącego. Potem była jeszcze cała masa innych akcesoriów - te ogromne, piankowe dłonie z jakimiś napisami, których Cosmo nie potrafił rozszyfrować, a które zapewne głosiły nazwy którejś z grających drużyn (kto grał w ogóle? - tych ze Seattle tylko rozpoznał, bo pamiętał, jakich kolorów unikać na dworcach z daleka). -
Bastian, ci zieloni to dobrzy, a ci czerwoni to źli - podzielił się spostrzeżeniem, kiedy łamali sobie głowy nad zakupem odpowiednich szalików, gwizdków i magnesów na lodówkę. Czasu do rozpoczęcia meczu było coraz mniej, powinni chyba powoli zacząć ogarniać, w której części trybunów (dużych tak, że WOOW) mieli miejsca, ale podobnie logistyczne zagadki Fletcher wolał pozostawić swojemu towarzyszowi.