I don't give a shit about you.
10/09/2023
11:15
Klikanie długopisu gdzieś w trzeciej ławie za nim podbija niepokój, który trze grubym ziarnem o żołądek, nieprzyjemnie rozkładając się w tchawicy uciskiem. Ile to ma jeszcze trwać? Ta nabrzmiała atmosfera skupienia, która zalega zniechęceniem w sennym spojrzeniu studentów, których głowy chwieją się w dłoniach, gdy ciężkie powieki, niczym kotara ołowiu starają się zamknąć i uchronić zbyt wrażliwe na jarzeniowe światło sali spojrzenia. Senność — ta wręcz jawnym, rozciągającym się na podniebieniu zapachem ugniecionej pod ciałami gorącej pościeli, rozpościera się między ramionami, balansując nad pochylonymi korpusami. Wszystko się chybocze, wszystko płynie, kiedy zegar nad tablicą leniwie przesuwa sekundową wskazówkę. Dźwięk ten, zmieszany ze wciskanym opuszką kciuka w znudzeniu guzkiem srebrnego długopisu, ryje kolejne żłobienia w spiętym umyśle Lovelace'a. Takt. Niby równy, a jednak mający w sobie agresywność, której nie potrafi zaakceptować. Wszystko to, cała te seria wrażeń, dygocze i gryzie kręgosłup.
— Henry Wittgenstei... — profesorski głos tnie eter ciężko, ciężej niźli Love by tego pragnął, bo nazwisko, które łapie w łamiącym się głosie nieradzącym sobie z niemiecką wymową, kalecząc ją w amerykańskim zaśpiewie, siągnie w umysł boleśnie. Wittgenstei.
— Obecny — odpowiedź boli jeszcze bardziej.
— Drodzy Państwo... Relatywizm norm moralnych — ich względność, uwarunkowanie od różnych okoliczności — kreda trze nieprzyjemnym chrzęstem przez butelkową zieleń tafli — ...jest nie do przyjęcia w medycynie. Sumienie jest najwyższy system samokontroli, subiektywną normą postępowania moralnego, drogowskazem, którego nie jest w stanie zastąpić żadne prawo. Wybrane myśli etyczne na przestrzeni dziejów są bardzo pomocne w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania o sens życia i wartości etyczno-moralnych w dobie dehumanizacji medycyny — słyszy to po raz wtóry. Powtarzając zajęcia z etyki zawodowej wyłącznie, aby zaliczyć przedmiot, którego uczelnia nie zaakceptowała jako pełen, kiedy rok temu rozpoczął studia w Seattle. Miał to już za sobą. Tak mu się wydawało. To, jak i gniew względem tej niemieckiej zgnilizny. Szczęka samoistnie zacisnęła się na linii długiego ścięgna, kiedy szum w uszach uwypuklał się w rozwleczonym znużeniu tonu profesora. Klikanie długopisu ustało dobre pięć minut temu, ale jego echo, jego fantomowa obecność nadal rozrysowywała rytm zniecierpliwienia, który zwęził obsydian źrenic chłopca, wbijając ich okrąg w nieruchomości we włóknistą tkankę jasnych tęczówek. Stopa pod blatem stołu poruszała się mechanicznie unosząc kolano w nerwowych ruchach to w górę to w dół, kiedy obcas półbutów zderzał się głucho, ledwie słyszalnie z dębowym parkietem.
— Proszę zapisać... Starożytność... Chiny: ludzkich pragnień nie da się zaspokoić. Aby poznać nowe, trzeba badać stare. Nie oczekuj od innych, czego sam nie dajesz. Kolejno, drodzy Państwo, Grecja: zachowaj we wszystkim umiar. Nie bogać się w nieuczciwy sposób. Jaką opiekę zapewnisz rodzicom, taką sam w starości otrzymasz. Nie czyń tego, co potępiasz u innych. Wszystko się zmienia. Zło i strach bierze się z niewiedzy. Wszelkie choroby ciała zaczynają się w duszy. Im mniej pragnień, tym egzystencja spokojniejsza. Niespełnienie wzrastających potrzeb prowadzi do udręki. Sami jesteśmy sprawcami własnych niepowodzeń — sami jesteśmy sprawcami własnych niepowodzeń... sami jesteśmy... sprawcami... własnych... KURWA. Stalówka pióra przebija się przez biel kartki, rozlewając się czarną smugą, która wgryza się w biel skóry, alabaster naciągnięty na brzeg kciuka barwiąc zmazą rozmytej czerni.
Najpierw czuje spojrzenie, obce, chociaż przecież zbyt znajome, które zapada się w miękkości dłoni, zanim przesiąknie w jego profil. Dopiero po głębokim oddechu, który nabiera w prostujących się plecach, rozbita na kruchy pył świadomość, wyłapuje słowa kobiece, szept ścielący się ponad wydychanym powietrzem. — Love... wszystko dobrze? Masz... — szum rozrywanego kleju przylegającego do przezroczystości plastra opakowania nawilżonych chusteczek drze przez szerokość i głębie sali zbyt głośno. Odkaszlnięcie. Kreda odrywa się od tablicy, kiedy Miracle stara się zmyć ze swojego ciała ślady nieregularności myśli, swoją nienawiść, niechęć, bezpodstawnie-podstawną gorycz. — Panie Miracle... A więc Rzym. Podobno człowiek zabija sam siebie. To, co dajemy, oceniamy zbyt wysoko, a to, co otrzymujemy, zbyt nisko. Medycyna leczy ciało, a filozofia? — Pytanie opada w przełknięciu śliny chłopca przed nim, ciągnąc jego zbyt ostro zarysowaną na chudej krtani grdykę w dół. Cieszy się, że to nie on przyciągnął uwagę Cummingsa, który za wszelką cenę stara się ukryć swój twardy szkocki akcent, modulując zgłoski w amerykańskiej modle, piwnym spojrzeniem spozierając ponad obrys złotych, okrągłych oprawek okularów.
— Duszę — doniosłość głosu liże ciszę sali, gdy szerokie plecy opięte w krystaliczną biel koszuli zapierają się na oparcie krzesła ze zgrzytem starości mebla; kiedy podbródek nieznacznie unosi się ku górze, odrywając przełamaną błękitem zieleń tęczówek od umazanej atramentem dłoni, wbijając szpilki źrenic w oddaloną sylwetkę belfra. Ta w sztywnej w poduszkach ramion marynarce, brunatnej jak zawilgocona deszczem ziemia, porusza się z wyimaginowanym jedynie szelestem grubej wełny, gdy posiwiała głowa kiwa się w potaknięciu, malując krótki uśmiech na wąskich wargach. — Dobrze... Kontynuując... Nie gniewaj się na dzieci, starych oraz? — Pytanie zapada mocniej, znamienniej, gdy naznaczona starczymi plamami dłoń zatrzymuje swój ruch w pyle kredy.
— Chorych — Miracle dodaje, zapierając łokcie na wysłużonym blacie ławy, splatając ze sobą paliczki, które w odruchu przyjętym od ojca przykłada do warg.
— Tak jest. A co najważniejsze, dopóki żyjesz, bądź dobry. Pytanie jednak brzmi, jak żyć, co cenić? W ten pojawia się myśl etyczna nowożytnych. Zło moralne jest dzieckiem niewiedzy, prawda? Ale należy tutaj dodać, że człowiek jest najbardziej człowiekowi potrzebny do szczęścia. Oraz... Człowiek zajęty to człowiek szczęśliwy. Kto chce rządzić ludźmi, nie powinien gnać ich przed sobą, lecz sprawić, by podążali za nim.... Reguły moralne są w sercu, nie znajdziemy ich w książkach... Jeżeli się ze mną zgodzicie w tej materii, drodzy Państwo. Prawdziwa wartość człowieka nie leży w rozumie, a w...? — Cisza. Love poddaje się milczeniu, bo wie, że to nie jego moment, kiedy temper głosu wykładowcy wtapia się w przeskakujące spojrzenie przez garstkę słuchających na wpół sennych studentów. Marszy się jego czoło, gdy spod tablicy ciało odbija się ruchem mozolnym, a ośnieżona kredą dłoń opada na kartkę ze spisem nazwisk. — Panie Wittgenstei... w czymże leży prawdziwa wartość człowieka Pana zdaniem?
Walczy ze sobą przez pierwszą sekundę. Tylko przez jedną. Może dwie. Zanim ostry zarys profilu, linia szczęki zawiśnie nad krągłym ramieniem, aby wypuścić spojrzenie ku sylwetce chłopca. Wittgenstei. Senne, zmęczone spojrzenie obejmie jasność włosów, spłynie przez jego kark, zaciskając się na nim w oczekiwaniu. Nie chodzi o odpowiedź. O jej poprawność, a o jego głos. Chce go usłyszeć ponownie. Chce usłyszeć głos tych, którzy wydarli część jego serca i zdeptali je pod butem, jakby nigdy nic nie znaczyło.
Henry Wittgenstein