Everybody loves a quiet child ☙
Kiedy zobaczył go po raz pierwszy - przez okno zasnute jasną, cienką jak tiul warstewką pary - w pierwszej chwili, snując w rozespanych, zmąconych jet lagiem myślach ociężałą, niekoherentną zbytnio narrację, naprawdę gotów był przysiąc, że Arlam jest zjawą. Majakiem nocnym, po prostu, w ostatnich półcieniach nocy - bo tuż przed nadejściem wczesnego, letniego jeszcze świtania, przechadzającym się nonszalanckim suwem po brukowanych ciasno, zygzakowatych alejkach prowadzących na wewnętrzny dziedziniec.
To było jeszcze zanim do sześćdziesiątki dziewiątki wprowadził się Surya (Surya, którego przez-senne mamrotanie, wznoszący się i opadający miarowo, jak morska fala, bezkształtny werbalny poszum, od jedenastu dni tylko wzmagało wittgensteinową bezsenność choć, tak ku prawdzie, Henry i tak zakładał, że z Sharmą w pokoju czy też nie, nie spałby tu wcale dużo lepiej niż w jakimkolwiek innym miejscu), i Henry był nie tylko, w oczywisty sposób, pierwszym z lokatorów w dzielonych na dwoje pokoju, ale również jedną z nielicznych osób zaludniających całe ich piętro. Dopiero przyzwyczajał się wówczas do nowej rzeczywistości - do ryzalitowych okien, w których można było siedzieć, palcem wypisując na szybach proszalne listy do bliskich (Kochana Mamo..., Willy!, Witaj, Ojcze.), sprężyn w materacu, które robiły crick! pod biodrem i crack! pod barkiem przy każdej rewolcie targanego insomnią ciała niemogącego się umościć pod jednocześnie zbyt cienką, jak i zbyt ciepłą kołdrą, do nowego towarzystwa, z natury rzeczy o wiele głośniejszego niż to, wśród którego wychował się i dorósł dorastał na Wyspach Brytyjskich. Tamtej nocy wyjątkowo potrzebował wytchnienia i ciszy, bardziej niż od faktycznych, ludzkich głosów, raczej od zgiełku wypełniającego go ciasno od środka. Miał na sobie bokserki i sweter, i tylko jedną skarpetkę, z drugą porzuconą gdzieś pod stelażem łóżka przez płytki, dwugodzinny sen, jakiego zaznał owego razu. Kształt, który mu przemknął przed nosem - ale trzy piętra niżej, z ledwie dosłyszalnym stukotem podeszew o kocie łebki akademikowej ścieżki - najpierw uznał za cień (ale jeśli tak, to rzucany przez co?!), albo optyczną iluzję. Dopiero potem zrozumiał, że patrzy na chłopca; pewnie w jego wieku - jak wszyscy tutaj - ale z taką manierą w krokach, że sprawiał wrażenie o wiele starszego bardziej zmęczonego. Dziwne, pomyślał - nie wiedział, że jest to możliwe.
Za drugim razem dostrzegł nieznajomego dokładnie tydzień później, i w takim samym kontekście - choć tym razem Henry siedział na parapecie w innej nieco pozycji, i nosił obydwie skarpetki, spodnie od dresu i niewiele więcej, tylko szopę jasnych włosów, za dnia kiełznaną matowym żelem, nocą zaś sterczącą nad dziewiętnastoletnimi skroniami w każdym kierunku świata jednocześnie. Chłopięcą obecność na zupełnie wyludnionym placu zarejestrował może i z zaskoczeniem, ale bez szoku - trochę tak, jak się przyjmuje obecność dawno niewidzianego znajomego, spotkanego nagle w ulubionej kawiarni, czy między bibliotecznymi półkami. Chyba nawet się uśmiechnął.
Nie chciał być wścibski - bo dżentelmeni nie byli przecież wścibscy; dżentelmeni trzymali tego typu przyziemne popędy na krótkiej smyczy i w kagańcu - ale poczuł kiełkującą w nim ciekawość; pytania wyrastające tu i ówdzie na poletku duszy. Kim był? Czemu o tej porze? Skąd wracał, i dokąd szedł? Dlaczego się nie spieszył, a jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby nie miał zbyt wiele czasu?
Parę dni później wydawało się Henry'emu, że wpadł na chłopaka za dnia - wczesnym popołudniem, w drodze do jednej z części wspólnych w akademiku, kiedy akurat brał ostatni zakręt na spirali mniejszych schodów. Korytarze, blondyn dowiedział się niedawno, działały tutaj w taki sposób, że każdy - na pierwszym, drugim, i trzecim piętrze - przecięty był w połowie kaskadą szerokich, niskich stopni, ale kończył się też, u północnego krańca, węższymi, ciaśniejszymi schodami, którymi dotrzeć można było do bocznego wyjścia z akademika. Korzystał z nich głównie wtedy, kiedy próbował unikać ciekawskich spojrzeń wprowadzających się wciąż do budynku studentów (czyli często). Pogłowił się wtedy krótko, czy Arlamem (jeśli oczywiście znałby jego imię, i jeśli był to ten sam chłopak, na którego popatrywał nocą przez sypialniane okno) kierować mogły takie same pobudki.
Dziś w zasadzie się go spodziewał. Może nawet w jakimś sensie miał na niego nadzieję. Było, wszak, coś wyjątkowego w momentach dzielonych na dwóch w tak kameralny, bezsłowny sposób - jakaś intymność, do której łatwo dało się przywyknąć (albo, nawet, przywiązać). Zastanawiał się, czy chłopak jest świadom jego obecności - czy go widzi, zadarłszy głowę ku fasadzie dormitorium, albo przynajmniej przeczuwa. Chwilę się wahał, a potem wstał, zgarnąwszy z półeczki nad łóżkiem kosmetyczną saszetkę wydętą typowym, chłopięcym niezbędnikiem. Mógł się założyć, że dziewięćdziesiąt procent innych studentów miało w swoich łazienkowych przybornikach dokładnie to samo: żel pod prysznic, szampon do włosów - dwawjednym z odżywką, dla oszczędzenia przestrzeni, super-skuteczny dezodorant, blister paracetamolu, trochę jeszcze nieprawnie używaną maszynkę do golenia albo chociaż nożyk, maść cynkową albo podobny preparat na pryszcze i najróżniejsze dermalne dysfunkcje nieidealnego ciała, i, dla nieco bardziej samoświadomych, oliwkę dla dzieci albo inny, bezwonny specyfik o wielorakim zastosowaniu. Poza tym, w sposób typowy dla Henry'ego, krople do oczu.
Wyszedł z pokoju z ręcznikiem na biodrach i zmianą bielizny zmiętą w dłoni. Była czwarta nad ranem - pora, o której nawet ci co bardziej nieśmiali posilić się mogą na akt podobnej brawury.
Najpierw był w łazience sam. Potem -
- skrzyp
- tup - pac - tup
- trzask!
Zmroziło go - aż zapomniał co robi, i oparzył się nieostrożnie odkręconą wodą w lewe ramię. Zmniejszył temperaturę. Przez jakiś czas liczył oddechy (233), mrugnięcia (227) i płytki pod stopami (17) oraz na ścianach (56 + 30 + 56). Potem zakręcił kran. Prowizorycznie otarł barki z wilgoci, na powrót obwiązał się w pasie ręcznikiem, i opuścił prysznicową kabinę.
Z tego, że istota z dziedzińca, i ta, która stanęła obok przy rzędzie umywalek, pod ostrzałem zbyt jasnego światła podłużnych żarówek przytroczonych nad długim, zaparowanym nieco lustrem, zdał sobie sprawę, kiedy mył zęby. Trochę na niego czekał, z dziwnym rodzajem wzbierającej pod przeponą ekscytacji; ale trochę miał nadzieję, że jednak wszystko sobie wyśnił, albo wyobraził.
No cóż, chyba nie. Blondyn stojący obok Heinricha wyglądał zatrważająco realnie, i dał się poznać po ruchach - tej samej ich, wykalkulowanej zamaszystości, która zdradzała go z samoświadomością własnego organizmu. Gdyby Henry był starszy, od razu zrozumiałby, że patrzy na kogoś, kto zaczął swojego ciała używać zbyt wcześnie, i z za dużym wyrachowaniem. Ponieważ jednak miał dziewiętnaście lat, wychował się pod kloszem, i był dosyć naiwny, z góry założył, że Delaney uprawia po prostu jakiś sport, albo jest, na przykład, tancerzem.
Nie to jednak sprawiło, że Wittgenstein zagapił się na towarzysza o jeden łomot serca za długo (ani fakt, że obydwaj nie mieli na sobie nic poza klapkami i prostokątem materiału frotte obwiązanym wokół miednicy). Jego wzrok ściągnęły arlamowe oczy - nie tyle ich barwa, czy nawet spojrzenie, co opuchlizna otaczających je powiek. Henry zamrugał. W podobny sposób jak teraz na Arlama, patrzył często na własną siostrę - bo tak się patrzy na kogoś, w kim raptem rozpoznaje się siebie.
Chrząknął i spłoszył się gwałtownie, odwracając wzrok z mechanicznym - bo wpajanym mu od dziecka - taktem. Tak samo robili koledzy jego ojca, przyłapując się nawzajem na zdradach, machlojkach i całej gamie innych grzechów; potem zawsze pili razem martini.
Cisza dzwoniła mu w uszach. Nie bardzo wiedział, co ma zrobić - i czy, w ogóle, cokolwiek; zasznurował usta, wlepiony wzrokiem w porcelanę umywalki, i w końcu sięgnął do tego swojego nieszczęsnego piterka, wyciągnąwszy z jego wnętrza cylindryczną butelkę soli fizjologicznej.
Wyciągnął do chłopaka rękę - pięć palców oplecionych wokół opakowania.
- Szampon? - Zapytał wreszcie, dwoistością akcentu rwąc milczenie na strzępy. Był nie tylko boleśnie świadom własnego kłamstwa, ale i niemal zupełnie pewien, że żaden z nich w nie nie uwierzył - Zatarłeś?
Arlam Delaney