WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Lovelace, Obsydian | Donohue pub

ODPOWIEDZ
Are you sick of me? Would you like to be?
Awatar użytkownika
21
183

student

university of washington, hospicjum dziecięce

hansee hall

Post

Obrazek
_________________________________
Typowy irlandzki pub, prowadzony od ponad 70 lat przez jedną i tę samą irlandzką rodzinę; a tych w Stanach na pęczki, nie tylko rodowitych, świeżego narybku — ale przede wszystkim tych, którzy już wyłącznie dzięki siódmej linii wujostwa posiadają namiastkę, jedną setną wyspiarskiej krwi. Zazwyczaj tłoczny, gwarny i rozhukany przybytek. Ciemne piwo z gęstą kremowo-karmelową pianką, gdzie nad szumem rozmów ciętych różnymi akcentami, krzyki z płaskich telewizorów emitujących mecze piłki nożnej. Namiastka ojczyzny. Szczególnie późnymi weekendowymi wieczorami, kiedy zwierzenia perlą się w kącikach ust w pijackiej czkawce, która początkowo rozpoczęła się piosenką i uderzeniem pięści w ciemne, barowe drewno.
Lokal wciśnięty w ciasne gardło odrapanej ulicy, szemrający szmaragdowym szyldem, drewnianą fasadą, która w nocy rozświetlona wyłącznie marnym światłem pobliskiej latarni i przydymionym, ciepłym światłem bijącym z wnętrza.

_________________________________
05/08/2023
godz. 00:16

Bo to on! — Niesie się hukiem wbitej w chwiejny stolik miękkiej pięści, w klekocie drewnianej rozłożystej nogi, która rozchodzi się na trzy, w ślinie, jaka w kilku kroplach opuszcza usta i wpada w kufel, ten prawie pusty, chociaż pełnej w smugi ust. Tam jeszcze tylko resztka bursztynu mieni się nad grubym dnem, pochłaniając poblask latarnianego światła, które leniwie wdziera się przez dwuwarstwową szybę. „On". Conor McEvoy. Nieobecny (podobno o nich nie można mówić źle). Ten starszy o sześć minut (dokładnie sześć) bliźniak, ten bardziej piegowaty i o dziwo, ten bardziej rudy; a co za tym idzie, bardziej „ich", galicyjski. Mętne spojrzenie smętnych tarcz źrenic zaciskających się ciasno wokół krągłych główek szpilek obsydianu źrenic, jedynie od niechcenia przeskakuje z księżycowej, pobladłej twarzy na tą drugą, ociosaną ostro, jakby kamieniem o kamień. Pierwotnie. Dziko. Zwierzęco. Iskra w iskrę. Detal praktycznie nieistniejący, bo nad szpiczastymi kośćmi policzkowymi oczy toną głęboko w czaszce okryte cieniem, ciemniejsze pod wydatnym czołem i smolistą niczym krucze pióra linią gęstym masywem brwi. Frederico (lub zgodnie z jego preferencją Freddy, bo do matki, Włoszki, nie chce się przyznawać, stara się zapomnieć jej dłonie przeczesujące sztywną szczecinę włosów) Hargreaves, po ojcu Brytyjczyku, oksfordzkim profesorze teologii, przyjacielu starszego w rodzie Miracle. — Chuja z nim, Love, serio — rodzi westchnienie ciężkie, osobliwego wyrzutu sumienia; na spękanych do strupów krwi w kanalikach nabrzmiałych tkanek, zaczerwienionych ustach na mapie ich żłobień, zlizane pośpiesznie językiem, nim pobielałe palce, pulchne i krągłe przy stawach, ujmą szkło i jednym cięgiem pochłoną te dwa łyki wygazowanego piwa. One zsuną grdykę raz w dół, raz w górę. Ponownie. Raz w dół. Raz w górę. Powtarzalność. Jak w maszynowym karabinie. Ta wdziera się nawet tutaj. Męczy i odchyla nieznacznie głowę Lovelace'a do tyłu, poza jego wolą, łamiąc wewnętrzną siłę kontroli ciała. Rozgrzanego od parnej atmosfery pubu, od alkoholu, który akwarelową plamą układa się pod oczami, na miękkości poduszek pod linią wodną, a ta teraz perli się w upojeniu, skrząc białka oczu w alabastrze naznaczonym krwistościom żyłek. Farba nakładana drżącą dłonią, nieprzyzwyczajoną do trzymania smukłego (może zbyt smukłego, zwieńczonego włosiem gronostaja) pędzla, sztuczne wrażenie, brak naturalności w ruchach nadgarstkiem. Niewprawiona w smukłość jego pociągnięć. Ciepło. To cholerne ciepło, które wgryza się nie już w samą skórę, a dociera do mięśni, do ścięgien, przez ich włókna wprost w porowatość kości. Ciepło, które stanie się nim, zamiast pozostać wyłącznie częścią. Tylko namiastką. Okruchem; a okruch przecież tak łatwo zdmuchnąć. Pozbyć się go jednym tchnieniem. Alkoholowym oddechem. Przecież piją od... pięciu godzin z krótką przerwą na drzemkę. Godzina? Może mniej. Tykanie wyimaginowanego zegara w tle. Senność w szmaragdzie wybrzuszeń pluszu. Ta opasła senność, w pełni należna, na tapczanach niewielkiego mieszkania McEvoy dwie przecznice od Donohue, na poddaszu kamienicznego budynku, w strzyknięciach żeliwa przeciwpożarowych drabin za pobielałymi okiennicami, gdzie Obsydian też "był" (na ile potrafił istnieć). Razem z nim. Dwa razy. Dokładnie dwa. Obsydian. Midnightrose. Choć; jak wolałby go nazywać chłopiec "Fernflower", kwiat paproci. Perunowy kwiat. Papardes zieds.

Dobra, jakby... nieistotne już teraz... — pomruk rozściela się na języku w zmysłowej nucie drącej przez chropowatość łuków tchawicy, gdy ciało unosi się do góry. Szeroka dłoń niknie w kieszeni rzuconej przez oparcie czerwonego narożnika kanapy skórzanej kurtki. Papierosy. Paczka zapałek. Nie zapalniczka. Swąd siarki, ten nikły niuans przedzierający się przez powietrze Seattle przypomina mu o „domu". Nie chce tego stracić, gdy porusza dłonią, wsłuchując się w stukot czterech zapałek. Drewno sosnowe klekocze w tekturze ponad mieszający się pijacki bełkot rozżalonego szkota. Cztery próby. Poradzi sobie. To i tak dużo więcej niż dostał od życia, jako takiego. — Napiszę do Obsydiana i jeszcze raz przejdziemy krok po kroku przez wszystko. Bez pośpiechujeżeli przyjdzie; chce dodać, ale język zapiera się na wnętrzu policzka, wybrzuszając go w napięciu, gdy palce zaciskają się na miękkim, biało-złotym opakowaniu. Plastik trzeszczy w zagięciach palców, przylegając do nich w folii, wręcz erotycznie.

Oddech. Ten głęboki wdziera się w płuca najpierw w pierwszym zaciągnięciu się nikotynowym haustem, kolejno w przesunięciu dłonią przez klatkę piersiową, ugładzając pod jej ciepłem linię białego podkoszulka wpełzającego zza skórzany pasek czarnych spodni. Ciepło. Nadal zbyt ciepło, chociaż na ramiona i przez wybrzuszenia w suchych mięśniach ich konstruktu, przeciągnięta chabrowa koszula. Napisać... Nagle wydaje się to tak abstrakcyjne. Palce suną przez ekran bardziej w przyzwyczajeniu i śmiałości pijaka, niźli zdrowo-rozsądkowego przemyślenia.

sms od "Lovelace" pisze:Donohue. Teraz. Przez jeszcze... dwadzieścia minut? Proszę.

Proszę.

To „proszę", którym posługuje się Miracle, nigdy nie jest żałosne. Nigdy nie jest błagalne. Jeszcze nie teraz. Nie przy nim. Nie zdążył, jeszcze nie. Opowiadał, głosem podniesionym i pożeranym przez wewnętrzny ogień, jak przeszłość zaginała się w fałdach poczucia (bezpodstawnego) winy na grzbiecie, jak poprzednie czyny zaciskały skostniałe palce na pochylonym karku, przedzierając się zlodowaceniem w rdzeń kręgosłupa, wibracją, tą elektrostatycznością, jak mrowiącą mgłą na starych wypukłych ekranach kineskopów, wtapiała się w kościec. Rzewne słowa, przeplatane dojmującą siłą wyrzeczenia się wszystkiego "co własne" na rzecz innych. Wyplucia w ropnej żółci zalegającej na dnie żołądka własnego dziedzictwa, wielopokoleniowego jarzma bycia „kimś" w zrozumieniu ciasnego, burżuazyjnego społeczeństwa. Kliknięcie. Krótkie. Zablokowanie ekranu i wsunięcie bryły telefonu w kieszeń spodni, gdzie spoczywa tak samo martwo i ciężko, jak kamień uwiązany u szyi na szorstkim, konopnym sznurze, kiedy szelest trawionego tytoniu zajmuje rozdygotaną myśl. Zaufać. Jemu, tak samo, jak Heather. Pomarańcz zapiera się w bladoszaro-zielonych tęczówkach, które swoją trajektorię zakleszczają za jezdnią. Po drugiej stronie. W odrapaną cegłę, w raz po raz przejeżdżającą taksówkę.

Dwadzieścia minut. W szybkim przeliczeniu — prawie dwa papierosy. Zaczeka. Zaczeka, kiedy plecy zaparte o drewniany słup frontu pubu, gdy sylwetka wiotka, choć zarazem dziwnie napięta. Zaczeka. Czeka już tyle czasu... Czeka tyle lat... Czeka całą „swoją" wieczność, jaka goryczą opierała się na sklepieniu podniebienia. Czeka. Nie wie już, czy na niego, czy na samego siebie. Nie wie, czy to w jego oczach chce odnaleźć namiastkę własnego szczęścia, które przecież jeszcze nie istnieje, które jeszcze się nie narodziło i które prawdopodobnie, jeżeli kiedykolwiek ujrzy światło dzienne, to sczeźnie w sekundach. W mikro-sekundowości własnego, swojego wyłącznie, prędkiego istnienia. Ale chce. Chce spróbować, nawet jeżeli z tym powiązane wyłącznie uświęcone cierpienie.

sms od "Lovelace" pisze:I have kissed the summer dawn.
sms od "Lovelace" pisze:Before the palaces, nothing moved. The water lay dead.

Dwie minuty przerwy między wiadomościami. Długie; wyłącznie dla niego. Tak mu się zdaje. Tego jest prawie pewien.

sms od "Lovelace" pisze:Czekam.
Obsydian Midnightrose

autor

krez

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Północ
.

Północ a on w niej zanurzony całym sobą, bo dycha bardziej, niż chciałby. Zaborczością ciała pełznie ku płucom, gdzie na siłę, niemalże palcami rozwierając organy, wydobywa ostatnie oddechy. Głębokie, pełne, sięgające żeber ze skrajną agresywnością. Wydech. Zaraz jednak na nowo pozwala klatce piersiowej zapaść się, brzuchowi wklęsnąć, by wraz z tlenem zabrać z pomieszczenia coś jeszcze. Zapach droższych, smakowych fajek o słodkawej woni, a ta grzęźnie w płucach innym rodzajem okrucieństwa. Odchrząka, ale nie protestuje. Lubi, gdy mu świat zanieczyszcza ciało bez jego zgody albo, inaczej, za umownym przyzwoleniem. Powieki gładko opadły na obłość gałek ocznych, ale nie musi ich unosić (nie teraz, zaraz zerknie), by słyszeć chrzęst grafitu gładko kładziony na białym (jeszcze) pergaminie. Pierwsze szkice mają zawsze skromne, ulotne dźwięki, które podkreślają pojedyncze, szybkie ruchy dłoni.

Rysuje. Przy mdłym, ciepłym świetle stojącej na stole lampki, zawieszona z oczyma niby to pustymi jak u sarny, ale wie, że cała dziewczęca uwaga jest teraz w dłoniach. Nie myśli nad niczym konkretnym, jedynie wyłapuje to, co przed nią i przenosi. Kreska po kresce, plama po plamie. Jej wiotkie, chude ciało łamie się pod naporem alprazolamu. Przyjemna ulga mięśni, ich rozluźnienie sprzyjają płynności sytuacji a tę podkreśla skromnym, przelewanym i w rysunek uśmiechem.

Na imię ma Clara i jest jego starszą siostrą. Niespełna o rok, w zasadzie to jedenaście miesięcy. Clara śmieje się, że gdyby nie samozaparcie dziadka, zostałby on, Obsydian, zabitym. Za wczasu, bo za wcześnie. Ale mimo to zdecydowali się go urodzić — rodzice. Matka przecierpiała swoje, czego naturalnie nie wypomina, ale Obsydian przysiągłby, że w kącikach oczu opiekunki mości się stare zażalenie. Do męża, że znowu pierdolili się bez zabezpieczenia. Po alkoholu. Zawsze tak. Nie dużo, kilka lampek czerwonego wina.

Wino. Clara pije wino w szerokim kieliszku a jej dłoń ujmuje smukłość szklanej nóżki. Przywiozła ze sobą, też od rodziców. Od państwa Morningrose. Od przyszłości amerykańskiej lewicy. Od niej, która kandyduje. Od niego, który wspiera.

— Leż.

Clara ma niski, bardzo niski głos, ale jak i wszyscy w jego rodzinie. Też ciepły, też obły. Jak słońce moszczące się latem tuż za uchem. Pali, ale przyjemnie. Grafit sunie po pergaminie a ona wzdycha, sięga gumki chlebowej a chłopiec w tym czasie porusza się nieznacznie. Poprawia ułożenie pleców, bo te bolą niewygodą. A leży na ziemi, to jest na dywanie o krótkim włosiu. Jego ostatni miesiąc we własnej przestrzeni, zanim przeniesie się dalej — do akademika. (Obsydian wraz z winem dostał informację od rodziców, że powinien z ludźmi, z nimi, współpracować. Z tego względu decydują się na Hansee Hall. Nic nie powiedział. Nie miał jak. Informację przekazała mu Clara, ale to też od niej dowiedział się połowy swego życia. Nie teraz).

Schowany w tylnej kieszeni telefon, przyciśnięty do ciała ale i wbity w miękkość dywanu, wibruje. Zanim po niego sięgnie, zanim pomyśli, by wrócić do teraźniejszości, znaleźć sens w aktualnej scenie, westchnie głęboko. Raz jeszcze, ostatni dech liżący żebra. Jak dobrze. Lek powoli wpływa w podgardle, wygładza struny głosowe, więc z wcześniejszego tenoru – tego zdenerwowanego, pikującego ponad normalne tony – wchodzi w baryton.

Telefon.

— W kieszeni.

Sięga spodni, wsuwa dłonie w grubą fakturę dżinsów i rzeczywiście tam jest. Twarz chłopca rozjaśniona zostaje gładką poświatą rozmazanej w czerni półmroku mieszkania niebieskości.

— Nic nie widzę.

Bo malujesz po nocach.


Nieco ponad kwadrans po północy.

Miękkie spojrzenie gładzi surowość ostrych, zdigitalizowanych słów. Chłopiec uśmiecha się ku pierwszej z wiadomości, by palcem przesunąć po ekranie. Cztery. Tylko cztery chmurki wypełnione myślą, tak różną, wypełzającą dalej ponad tamtego głowę. Nie sposób więc zetrzeć z myśli wdzięczności, która maże się także niewytłumaczalnym, ale czułym rozbawieniem.

Wiesz, że Rimbaud napisał całą swoją poezję na przestrzeni pięciu lat?

— He sleeps in the sun, his hand on his chest. Calm. There are two red holes on the right side. — Cicho. Bardzo cicho. Bardziej śpiewa, niż recytuje a każdą sylabę podpisuje zamaszystym ruchem lewej dłoni. Grafit pędzi po pergaminie a ona, w zielonej kotlinie przeciętej wąskim kanałem rzeki, wraz z bohaterem wiersza — żołnierzem, umiera.

Obsydian
05/08/2023, 00:16
Pół godziny
05/08/2023, 00:21
Everything has been said before, but since nobody listens
we have to keep going back and beginning all over again.
Aa...

Później.

Wysiadając z taksówki wyglądają równie sennie. Mimo gładkości ruchów do ich ciał kleją się luźno rzucone materiały. Kleją, bo opadają podług mięśni i, jak to bywa przy okazji wyższych klas, idą z nimi wespół, nie naprzeciwko. Raz tylko więc poprawił białą koszulę, raz zerknął na uwieszony tuż pod szyją medalik, by zaraz o całości siebie zapomnieć. Nic dziwnego.

Wysiadają z taksówki zaraz naprzeciwko pubu. Donohue, jak zawsze po północy, posiadło już zapach upadłego człowieka — pot, rozlane piwo, wódka utknięta na krańcach śmiejących się ust. Ich dwójka widać, że jest nowszą, świeższą, ale to nie szkodzi. Nie teraz, bo zamglone spojrzenia zebranych (zamglone alkoholem), rozczulone oczy przyjezdnych (lekami) współgrają na podobnych poziomach obojętności.

Widzisz tamtą dwójkę przy stoliku? Zaraz koło okna, wewnątrz. Dosiądź się. Zaraz dołączę — mówi ku niej głosem cichszym niż powinien, ale ona, przeczulona na świat jak cała ich rodzina, wyłapuje każdą z nut. Nawet tę poza słowami, ubierającą kończącą kropkę zdanie w zastanowienie. Kiwa głową i ona, ze swoimi włosami sięgającymi ramion, wąskimi biodrami i nosem zbyt szerokim jak na tak delikatną twarz, wpełza do wewnątrz. A jest w dziewczynie więcej śmiałości, niż w tych dłoniach, które na wejściu próbują sięgnąć jej uda. Dobrze, że nie wychodzi.

I wtedy już może podejść bez większej wstrzemięźliwości, która i tak jest nikłą, gdy wiotkie mięśnie lądują na ceglanej fasadzie. Materiał czarnego płaszcza, dokładnie ten okalający przedramię, opiera się tuż koło drugiego ciała. Nie czeka, by sięgnąć kieszeni, gdzie już nie telefon, a trzeszczy paczka fajek. Wyciąga jedną, wkłada pomiędzy okalane drutem zęby i w podobnie rozmytym tonie, dodaje:

Twoje "proszę" nawet w smsach ma brytyjski akcent. Daj — po czym sięga ostro zarysowanego podbródka chłopca, kieruje go ku sobie (nie tylko podbródek, ale i atencję, tak teraz ważną; spojrzenie, na równi potrzebne; i ogień żarzący się na krańcu bibułki, najmniej istotny); przy dłuższych zaciągnięciach się, przy ślinie zostawionej na ustniku, zabiera od Love’a gram uwagi. I ogień, bo chodzi o ogień. (Mógłby normalnie, mniej filmowo. Mógłby też nie palić, nie przyjść, nie odpisać. Mógłby nic, a jednak). — Zanim wejdziemy… Co jest?

autor

Kontur

Are you sick of me? Would you like to be?
Awatar użytkownika
21
183

student

university of washington, hospicjum dziecięce

hansee hall

Post

Nie musiał; a jednak telefon rozświetla się, wdziera w źrenicę jarzeniowym pobłyskiem. Zbliża ku twarzy dłoń z dymiącym się leniwie papierosem utkwionym między paliczkami, z żarem tak blisko skóry, aby kciukiem przeciągnąć przez kącik ust... nie musiał. Czego się w sumie spodziewał? Braku odpowiedzi? Tuszuje pojawiający się uśmiech, chce go zetrzeć, bo jawi się uczuciem, które nie powinno być lekkie, nie powinno być miłe. Zanika jednak pewnego rodzaju niepewność, sadowiąc się pod mostkiem wrażeniem ulgi. Tej też nie powinien czuć.

To wszystko, ten natłok nagłych myśli, zaburza jego (chciałby bardzo, aby takimi były) prymitywną i nieśmiałą sztukę życia w działaniu, a nie tkwieniu między wybrzuszonymi emocjami. Silnymi, o wiele zbyt silnymi. Te od razu zaczyna rozgryzać, przeżuwać starannie i smakować z lubością. Gdyby nie alkohol, gdyby nie to gorące osłabienie, które za sobą zawsze niesie, potrafiłby utrzymać się w ramach, w które sam siebie wciska. Głupi, bo łudzi się, że wykroi swoją duszę, że uda mu się tę cząstkę siebie wytargać i rzucić na szary bruk — ale przyzwyczajenia, wychowanie, setki tysięcy stronic spisanych lirykiem miękkim i romantycznym (w jego cierpiętniczym pojęciu), jakie przesiąknęły przez skórę opuszek do krwioobiegu, nie pozwalają mu na pełną zmianę; nie pozwalają mu zapomnieć. I czy źle to, że czasami pozwala sobie na życie przeszłością? Czy może źle, bo nie jest szczery ze sobą samym? Znów ten wir. Znów szum w głowie, bo myśli ocierają się o siebie, zderzają się w pośpiechu małych zwierzątek, które wystraszone niewidocznym zagrożeniem, nie wiedzą, w którym kierunku pierzchnąć.

Masz ognia? — Przerywa mu nagle to bezkształtne zamyślenie radosny w opiciu głos, niski, przeciągnięty pomrukiem zbyt rozluźnionego języka. Love kiwnie jedynie kilkukrotnie głową jak plastikowy dalmatyńczyk leżący nad deską rozdzielczą. Dwie zapałki. Nie patrzy nawet w twarz rozmówcy, tylko w praktycznie puste tekturowe opakowanie.  — Są twoje, powodzenia — bo myśl, że mężczyzna ma wyłącznie dwie próby, a przy aktualnym stanie potrzebuje ich przynajmniej z dziesięć; bawi w ten prosty (żeby nie nazwać go prostackim) sposób.

I nagle niknie ta wcześniejsza potrzeba, którą zapijał przez cały dzień, ta wściekłość na wymuskane, płaskie, unormowane i wysterylizowane życie. Ta obłędna chęć zniszczenia czegoś albo siebie samego. Rozpada się nienawiść i przeklinanie zadowolonego, zdrowego, wypielęgnowanego optymizmu, do tej tłustej prosperującej hodowli wszystkiego, co mierne, normalne i przeciętne. Taksówka zatrzymuje się. Trzask drzwi wpada wężowym ruchem w słuch, gdy kątem oka łapie zarys dwóch sylwetek. Teraz jest coś pięknego w tym zadowoleniu, w tej bezbolesności, kiedy ani ból, ani rozkosz nie mają odwagi krzyczeć, kiedy wszystko tylko szepcze i skrada się na palcach.

Wbija tęczówki w niestabilność ruchu odchodzących pleców, w zatoczenie się na pijanych nogach obcego, zanim zgiełk dobiegający z wnętrza pubu rozniesie się w rozchybotanej nocnym szmerem ulicę. Są do siebie podobni. Tak bardzo podobni. W swojej płynności, w pociągłym spojrzeniu i dziwnej, duszącej melancholii. Zastanowić chciałby się nad tym mocniej, bardziej ich do siebie przyrównać, uciec w rozmyślenie nad tym ile może znaczyć w życiu posiadanie rodzeństwa, drugiej wersji siebie. Nie zdąży. Nie dzisiaj, bo światła nagle jakoś mniej, gdy sylwetka chłopca odgradza go od innych.

 Nie opiera się, nie ucieka od dotyku. Układa się na linii paliczków, unosząc podbródek ni spolegliwie, ni w cichym przyzwoleniu. Przywykł nieznacznie, ale w to przyzwyczajenie wpisana jest potrzeba, którą wyłożyłby najchętniej na czubku języka i zagryzł pod zębami z całych sił. Spod przymrużonych powiek zapiera się wejrzeniem na ustach Obsydiana, oglądając z uwagą rozczulonego widza zajmujący się tytoń, zaciągając się nieco mocniej, silniej rozniecając płomień. Bo o to chodzi. O sprawdzenie, czy mu się udało, czy nie sparzy siebie, albo jego. Tylko o to. Prawda? Dopiero kiedy pierwszy szary obłok ucieknie w eter, spojrzenie przesuwa powoli w górę, przez grzbiet nosa, na wysokość oczu. Tam zostaje. Tam mu dobrze.

W rozciągłym od gorąca ciała rozbawieniu, chłopiec wypuszcza westchnienie niosące się w tonie zakleszczonego gdzieś głębiej śmiechu. — Słyszysz mój głos w głowie wtedy czy czytasz je na głos i próbujesz mnie naśladować? — Odpowiada w przyciszeniu, kiedy skroń zapiera się na drewnianej fasadzie, zaciągając się machinalnie.  — Może powinienem Ci wiadomości głosowe wysyłać po prostu? — Dodaje kolejno, stukając dwukrotnie koniuszkiem palca w pomarańczowy filtr, strzepując popiół, gdy lewe przedramię przeciąga przez swoją talię, zaciskając nieznacznie materiał koszuli pod zgiętym łokciem. Jest tak blisko. W tej swojej płynnej nieco rozlanej formie, bo oczy zwilgotniałe od zmęczenia, które jawi się nitkami czerwieni żyłek na bieli gałek ocznych i siną miękkością w kącikach, rozmazują kontur obrazów. Chce wiedzieć więcej, chce, żeby mu mówił więcej. Opisywał wszystko, jakimkolwiek językiem — ten nieistotny, ważny wyłącznie dźwięk, rytm, nawet jeżeli monotonny. Nie zrozumienie, nie nawet znaczenie, bo ten nada mu sam.

 Twarz niewzruszona w zaciętym skupieniu, gdy wypuszcza z dłoni materiał swojego odzienia i delikatnie układa między palcem środkowym a wskazującym skrawek płaszcza przy szyi chłopca, wygładzając go w kilku krótkich pociągnięciach, chociaż przecież ta miękkość, której teraz dotyka, jest już i tak o wiele za gładka. Nie ma dla siebie wytłumaczenia i on też go nie znajdzie. Przecież nie trzeba. — Musi coś być? — Może wiadomość wybrzmiała żałośnie, może te „proszę” nadało jej wydźwięku cięższego, niźli powinno. Krótki uśmiech, nie na całej długości zaczerwienionych warg, a jedynie na ich krańcach, osadza się powoli, niknąc równie szybko, jeżeli nie szybciej niż się objawił tym wyłącznie mglistym wrażeniem. Zachowawczość, której jeszcze się trzyma, bo ta wbita do głowy z impetem, ale wystarczy mu jeszcze kilka chwil, kilka śmiesznie długich minut, aby znowu nabrać rozpędu, znowu poczuć żarliwość, poza wibracją obgryzającą kręgosłup, kiedy knykcie tak blisko skóry Obsydiana.

Obsydian Midnightrose

autor

krez

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Scena przez pubem staje się tłoczną. Zewsząd schodzą trzecioplanowi bohaterowie a w ich dłoniach, jakby zabrakło pomysłów, te same rekwizyty. Papierosy, telefony, skradzione z wnętrza kufle z piwem. Rzadziej szoty, jeszcze rzadziej współdzielone uściski. Dziwne. Te godziny sprzyjają bliskości. “Te godziny”, to jest upchnięte po nocach minuty, które nie tylko zapchane są alkoholem, ale i jakąś wewnętrzną potrzebną czułości. Wie, kojarzy ją, tak myśli. Pamięta, jak dawną znajomą, którą wita się krótkim skinieniem głowy z drugiej strony ulicy. I niby maluje się w głowie zamysł Czułości jako takiej, ale wydaje mu się, że dawniej, dawniej była mocniejsza. Albo to leki. To na pewno leki, które wyrzucają spod czaszki większość problemów, z ust wypowiadane marzenia o szybkiej śmierci. Jest mu więc przyjemnie, gdy ciężkością sylwetki, tym fragmentem ramienia zapartym o fasadę, częściowo o ciało Love’a, spada na tamtego bark. Nie tak, że celowo, bo ten poziom bliskości przeskoczyli. Przypadkowe muśnięcia dłoni, udo dotykające drugiego, spojrzenia prosto w swoje oczy. (Zastanawia się, ale chyba tak jest, tak myśli, że z każdym przeskakuje się te same etapy, ale z innym zintensyfikowaniem; inną nadzieją nakłuwającą neurony. Porównuje zaszłe swoje relacje, nie tylko romantyczne, ale generalnie – relacje, gdzie dyskomfort łączył się z każdym przelotnym liźnięciem obcego ciała. Wtedy obcego, po dotknięciu – zaznajomionego).

Opada więc ciężarem, ale też opuszczając zainteresowaniem nieswoje oczy, zapiera się plecami o fasadę pubu. Zdaje się ona dudnić wewnętrznymi rozmowami, więc milczy, zaciąga się (nieumiejętnie) fajką i pozwala potylicy opaść na cegłę tuż za nim. Szyja wygina się w naturalnym dla kości łuku, skóra niechętnie zapiera się na grdyce. Cienka, sina, zmęczona jak on cały. Krótka chwila wniknięcia w głąb Ego, by zaraz powrócić trzeźwiejszym spojrzeniem. Papierowe powieki unoszą się alprazolamową melancholią a on wzdycha cicho. W ulatującym powietrzu kokosi się rozbawienie, ale nie szuka jego źródła. Jedynie celebruje ciepło własnego ciała i, czego się nie spodziewał, wyrwanie z objęć własnego mieszkania.

Zapożyczony ogień – skojarzenie dziwnie olimpijskie – pożera kolejne fragmenty bibułki, gdy nikotyna zaczyna drażnić przełyk. Odchrząkuje, bo znowu zaciągnął się, najwidoczniej, w jeden z bardziej chujowych sposobów. Powinien przerzucić się na elektroniczne, ale po co, skoro pali okazjonalnie. Spogląda więc na swoją okazję i uśmiecha się do chłopca z delikatnym pokręceniem głowy. Zastanawia się moment, przywołuje w głowie momenty, w których rozmawiają przez autorski tekst, przez cytat, przez zdjęcie. W automatycznym geście kciuk prawej dłoni zapiera chłopiec na dolnej wardze, przygryza jego opuszkę. Pauza.

Nie słyszę głosu, ale chyba to jedno słowo. “Proszę”. — Kolejna przerwa. — Ale są też inne. Jest “dziękuję”, tylko jego pełna forma, nie “dzięki”. Widzę twoją zamyślona twarz, jak zastanawiasz się nad kolejną wiadomością. Ach, i słyszę swoje imię, co zabawne, bo mówisz je dość rzadko. — To powiedziawszy pozwala ślinie spłynąć po linii gardła, grdyką poruszyć raz, dwa w powtarzalny sposób. — Szkoda. — Rzuca ku niemu wąskie spojrzenie. (Wąskie, bo białka w połowie przykryte powiekami, ale spojrzenie czujne. Jasne, rozmazane, ale w swej akwarelowej plamie wciąż uważne). — I nie musisz. Lubię, jak piszesz. — Dodaje całkiem luźno, już bez większej myśli, gdy spojrzenie z twarzy rozmówcy spada za popiołem osypującym się na ziemię. Chyba tam, bo grafitowy kurz rozmywa się w powietrzu (silny podmuch wiatru) i zabiera ze sobą mały, żarzący się fragment bibułki. Czujność źrenic na nowo wpada w denka tych drugich. Obsydian uśmiecha się, przenosi ciężar z nogi na nogę. Otwiera usta, delikatnie, myśląc, czy powinien. Na pewno nie nie powinien, więc: — Jak bardzo jesteście najebani?

Ciepły tembr głosu łaskocze atłasowy śmiech, który przez nutę chemicznego rozmemłania, jeszcze bardziej wpada w materialność miękkiego puchu. Chowa się za “nimi”, za liczbą mnogą, ale robi to nieświadomie. By nie wyrazić zbytniego zaangażowania, zainteresowania; czegokolwiek, co obiecywałoby równie szybki zawód. Poza tym nie sądzi, już będąc tego pewnym, że potrafi się aż tak ambitnie wikłać w ludzi. Napisał kiedyś: “Depression can be so damn selfish”. Prawda. Wymówka? Też, ale podpisałby się pod nią po raz kolejny.

Dłoń Love’a ląduje na jego płaszczu a on dziwi się, widocznie, unosząc brew w tak nagłym akcie beztroski (też filmowym). Na smakujących nikotyną ustach wykłada nieme pytanie, które podkreśla szybkim przerzuceniem uwagi z dłoni na chłopięcą twarz. Nie mówi nic więcej. (Bo ciało też posiada swój język, więc czasami stara się tylko tego używać. Sięgać jedynie po gesty. Te równie istotne jak słowa).

— Musi coś być?

Nie musi — odpowiada szybko, pod podeszwę buta wrzucając niedopalonego papierosa. Ogień ginie pod jego przydeptaniem. — Ale było tam zbyt wiele równoważników zdań, żeby się nie przejąć. Następnym razem, ustalmy, skorzystasz ze słowa “ważne” bądź “nieważne”, po to, abym wiedział, jak bardzo muszę ciebie w danej chwili priorytetyzować. — Dłoń Love’a opuszcza jego płaszcz a za jej ruchem niesie się jasna poświata. — Więc, mów, co jest? Freddy znowu stwierdził, że Gombrowicz nie jest przedstawicielem literatury groteskowej? — Widoczne zirytowanie naszyte zostaje nad każdym kolejnym wdechem. — Czy to znowu kwestia istotności nieudanych rewolucji? — Pauza. Ciszej: — Nieudanych, jakby liczył się tylko efekt, nie proces. — Głośniej: — Wchodzimy?

autor

Kontur

Are you sick of me? Would you like to be?
Awatar użytkownika
21
183

student

university of washington, hospicjum dziecięce

hansee hall

Post

Dłoń powraca ku ciału w miękkim bezwładzie; zapiera się w rozczapierzonych palcach na udzie, gdy podeszwę buta w zagięciu kolana chłopiec zapiera na ścianie budynku. Przeciera posuwistym ruchem materiał opinający obły mięsień, rozgrzewając go jeszcze mocniej, zanim zastanowi się co począć z dłońmi. Ta, która trzyma papierosa zajęta, ale tylko chwilami; ta wolna, tragicznie bezpańska.

Ruchy ciała, tego maźniętego prawie identyczną inercją, choć rodzącą się z różnych toksyn — nie wie już sam czy to antidotum, czy trucizna — wyczuwalne zbyt mocno. Ale teraz wszystko o dziwo wyraźniejsze, bardziej jawne, niż kiedy w trzeźwości umysłu, ciężko mu rozdzielić prawdziwe intencje od gry świateł padających na zmieniającą się mimikę. Fale, te nadal łagodne, drażnią nadwrażliwe spojrzenie, swoimi kolorowymi ogonami, niczym ciągnącymi się za kometami ognistymi welonami, które po przebiciu się przez atmosferę utleniają się w barwach błękitu i zieleni, gdy temperatura nieznośna dla Ziemi, w którą się wdziera obce, niebieskie ciało. Głos. Nie jeden, a kilkanaście. Jednak teraz skupia się wyłącznie na tym obsydianowym. Zamyka lewe oko, czując, jak szpilka bólu przenika przez sam środek źrenicy, przebijając napiętą, śliską rogówkę. Brnie jednak dalej, chłodem krystalicznego sopla, w ciało szkliste, naprężając każdy nerw, przez każdą strunę ciała przepuszczając nieprzyjemne drganie, jakie wysila szczękę w zaciśnięciu się na sobie białych trzonowców. Ból odpuszcza, kiedy na długości krtani rozciąga się krótkie żachnięcie się śmiechem i wyplucie kłębu dymu w długim, wąskim snopie, podbródkiem celując w stronę mroków ponad płaskimi budynkami, w przestwór pusty, bo światła miasta zbyt agresywne, żeby dojrzeć choćby jedną gwiazdę.

Ile może tak trwać, w jednej pozycji, zastanawiając się nad kolejnym ruchem? Ten ruch nie dotyczy nawet niego samego, a wszystkich zgromadzonych, choć w szczególności Obsydiana. Gra. Zabawa. Bo ściągnął go tutaj w konkretnym zamiarze, ale czy musi się zdradzać od razu? O wiele zbyt szybko ukręcając łeb półsłówkom, domysłom i młodzieńczej irytacji?

— Ach, i słyszę swoje imię, co zabawne, bo mówisz je dość rzadko.
Kącik ust znów wygina się w lisiej manierze, gdy oczy zamykają się na kilka sekund. Nie nazywa. Nie nazywa, aby nie przywyknąć. Wszystko, czemu nadaje imię, czy to prawdziwe, czy własne rodzące się wyłącznie dla użytku myśli wewnętrznych, nigdy niewspółdzielonych z nikim — staje się realne, staje się obciążeniem, staje się emocją. Chłopiec staje się Obsydianem, z reguły wieczorami, nigdy w pełnym słońcu, gdy na skroni zapiera się ostry promień dnia. Staje się nim, kiedy chłód liże kark, a dłonie pieką w kieszeniach kurtki. Kiedy Love zaciska paliczki na własnym ciele, kiedy stara się skupić na innych; nie osobach, a rzeczach, bo to przedmiotowość i materialność w bezmyślności istnienia przynosi ukojenie.
— Szkoda.
Chciałby mu odpowiedzieć szybciej, żywiej, ale reakcja spowolniona, kiedy czubek języka przeciąga się przez ostrą krawędź kła, sunąc powoli przez jedynki, muskając jedynie w przypadku górną wargę. Uwaga spokojnego, bo znużonego zwierzęcia, osiada najpierw na szyi Midnightrose'a, w przeskoku tonąc w jego oczach. To krótkie pytanie, zgoła niestosowne, więc jeszcze bardziej zabawne, odrywa głowę od twardej podpory konstrukcji, od zdać się może pulsującego, jak żywy organizm pubu; sylwetka prostuje się w przeciągnięciu, w pomruku śmiechu, w pokręceniu głowy, gdy ciemne kosmyki wprawi w ruch. Przyjemnie. Przyjemnie znowu się poruszyć. Przyjemnie znów poczuć wibrujące ciało.  — Nie bardziej niż zazwyczaj. Chociaż, zdecydowanie niewystarczająco, jeżeli w tym najebanym vox populi wybrzmiała decyzja, że będziesz naszym głosem rozsądku, Obsydianie — głos jest miękki i leje się swobodnie, kiedy język ociera się o twardość podniebienia, gdy akcent powinien nosić w sobie pozostałości po latach spędzonych w Bournemounth, ale w nawyku i przyzwyczajeniu wyniesionym z ciasnoty środowiska dziecięcych lat, chociaż co ważniejsze w alkoholowym rozluźnieniu, posh wybija swój rym intensywnie. Kontrola. Traci ją. Maska przesuwa się i odkrywa skrawki gładkiej skóry. O wiele zbyt gładkiej.

Priorytetyzować — powtarza za nim ledwie słyszalnie, smakując słowo z rozmysłem, w lekkim ściągnięciu brwi, gdy spoglądając ku duszącemu się na bruku ogniu, ostatni raz zbliża filtr ku wargom i zaciąga się nieco bardziej nerwowo, bo idea ponownie rozpyla mamiące ciepło w czaszce. Jakby traci słowo „ciebie", te niknie, zaciera się całkowicie na równi z poświatą i wiatrem ciągniętym za samochodem, który tnie przez drogę o wiele zbyt szybko, pozostając wyłącznie smugą na szkle jaźni. — Po pierwsze; nie, z przyczyny takiej, iż sprawa jest zawsze ważna — gestykuluje, kreśląc wąskie okręgi ogryzkiem papierosa, nim wystrzeli go z palców w ciemność asfaltu jezdni.  — Po drugie; w twoich ustach słowo rewolucja wybrzmiewa dzisiaj, jak paskudna obelga zacietrzewionego w sobie... nieistotne. Zmieńmy to, póki mam jeszcze ku temu siłę. Gombrowicza przemilczę dla dobra naszej znajomości. Na razie. Przez najbliższą godzinę. Później już nie ręczę za siebie — dłoń już na klamce, gdy chłopiec kończy wypowiadać ostatnie pytanie, które Love zamienia w działanie. Już ciepło Donohue obija się o policzki, ponownie rozpalając je karmazynową smugą. Idzie pierwszy, wydeptaną, własną niby tylko bo po prawdzie już ich wspólną ścieżką, między sapnięciami, rechotem i brzdękiem szkła. Dłoń sięga ku Obsydianowi, ale paliczki zamiast do ciała, przylegają do brzegu rękawa płaszcza, niknąc nieco głębiej, hacząc o mankiet koszuli. Czuć go bliżej siebie, mieć świadomość, że podąża. Wiedzieć, mieć pewność, niewzruszoną. Czuje, że gorąc na nowo uderza do głowy, bucząc nisko, bębniąc we wnętrzu ucha.

... takie cierpkie owoce rodziła instytucja „święta propinacja", owe zakłady, jak to mawiali, trucicielskie; w dziesiątkach tysięcy fundowane przez „oświecone stany" duchowny i szlachecki dla ogłupienia umysłów i zamroczenia wszystkim ich poddanych, dla zdeprawowania ich charakterów i dla wyzyskiwania dorobku ich pracy... — wychylony nieznacznie ku przodowi korpus, szerokie barki, na których napina się gładkość czarnej koszuli; gdy Freddy w rytmicznym, agitatorskim tonie tłumaczy coś zgoła banalnego, swoje ciemne tęczówki zatapiając w łagodność twarzy Clary. Nie ma w nim agresji, nie ma w nim buzującej nerwowości, a jedynie dumne podniecenie z sensu własnej egzystencji, bo ta coś zmienia, ta porusza i buduje, ta, jak pisał Marks, lokomotywą historii.
Sunt lacrimae rerum — kończy za niego Miracle, opadając w ciężkości ciała na rogową czerwoność skórzanej kanapy, pozwalając oddechowi uciec, gdy plecy zderzają się z oparciem. Jest w nim już jednak zmiana, ożywienie innego rodzaju, gdy zsuwa z ramion i tak rozpięta koszulę, rzucając ją na przewieszoną kurtkę, dwoma, wyłącznie dwoma ruchami poprawiając biel tkaniny na grubych pasach ramiączek; tkaniny, która przylega do spiętego w oczekiwaniu na rozwój sytuacji korpusu.  — Idź po piwo, Freddy. Teraz Szabolcs Takács i Viktor Orbán. Teraz kwestia tego, dlaczego Conor stwierdził, że, cytując, „to już zbyt pojebane, żeby próbować się włamać do konsulatu węgierskiego, więcej w tym resentymentu niż buntu", gdzie wcale nie chodzi o jakąkolwiek próbę włamu, a jedynie o zaznaczenie obecności osób, którym zależy na sprzeciwie i wsparciu sprawy węgierskiej od strony ludu, rzecz jasna — skrzące się spojrzenie wpierw zapiera się na kobiecych oczach, ciężko mu określić, czy wcześniej się widzieli, czy choćby przez ułamki sekund mogli wymienić spojrzenia, określić się, nazwać. Teraz jednak nie jest to istotne, bo widzi w niej Obsydiana, a ten znowu blisko.
Przede wszystkim to chodzi o to, żeby ktoś dał nam znać, że mamy się stamtąd zwijać... Ale to nie dzisiaj. Pewnie za tydzień. Może dwa. Trzeba przygotować wszystko... — głos Eamona McEvoy'a zduszony jest, bo jego głowa odchylona w tył, a wzrok wbity w klosz lampy nad stolikiem, gdy trzyma splecione palcami dłonie na krawędzi blatu. Sploty włókien tęczówek Love'a już jednak grzęzną w twarzy Midnightrose'a, porozumiewawczo, długo, jakby czekał jedynie na potwierdzenie, aprobatę dynamiki, elektryczności żarliwego pomysłu wirującej w rogu lokalu, tuż nad nimi, nad młodymi, roznamiętnionymi wyniosłą ideą ciałami.

Obsydian Midnightrose

autor

krez

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

— (…) w twoich ustach słowo rewolucja wybrzmiewa dzisiaj, jak paskudna obelga zacietrzewionego w sobie… (…).

To dziwne, jak zirytowanie potrafi zmiękczyć brwi, które ścinają się nad jasnymi tęczówkami. Pędzą złowrogo tuż nas nos, by chłopiec poruszył się niespokojnie i z gardła wypuścił ciepłe westchnienie. Może z początku pobłażliwe, ale zaraz uciekające (ze wzrokiem) gdzieś w bok, w cień. Tam też chowa nagłe drgania złości, chociaż tychże nie powinien czuć w takim zintensyfikowaniu. Mięśnie wciąż ugładzone, serce spokojne, ale mimo to słowa rozmówcy wybrzmiewają nieprzyjemną ofensywą. Odkleja się od jego ramienia tak, jakby już samo starcie materiału o materiał było bodźcem ponad te potrzebne. Koniuszek języka odszukuje niezgrabność uwieszonego na szkliwie metalu, zarysowuje jego krzywiznę, by przy kolejnym spojrzeniu na Love’a być już o nutę cierpliwszym. W bardziej przystępnej sytuacji, gdzie nie okoliczności alkoholu, nocy i obecności innych, możliwe, że zareagowałby inaczej. Skupił na kolejnej części wypowiedzi, ale teraz — wezwany tutaj przecież jak pies i jak pies też reagujący — to personalna zaczepka zdaje się najbardziej… bolesną? Nie czuje bólu, to nie to. Raczej zawód, bo go tknięto w te obszary życia, które myślał, że zostawił w mieście Waszyngton.

No, kogo? — przerywa, tak myśli, jego wypowiedź w połowie, by ostrzem spojrzenia ująć usta Love'a. Te same, które przed momentem stanęły na krawędzi (chcianej czy nie, “nieważne”) ujmy. Zebrana w policzkach ślina zostaje zassaną wraz z policzkami, które nieumiejętnie haczą o aparat ortodontyczny. Cholera. Gładka tkanka zostaje obtartą a po języku niesie się smak żelaza. Jest przyzwyczajony, więc właśnie, powinien wiedzieć, jak i kiedy unikać naderwań. Palce rwą do policzka, uciskają go tuż pod załamaniem kości policzka. — To do usłyszenia za godzinę. — Kończy bardziej zafrasowany nieprzyjemnym bólem wewnątrz ust, niż rzeczywistą chęcią zejścia w mniej przyjemne tony.

Jeszcze nie zdąży rozpuścić się w powietrzu chłopięcy śmiech, kiedy jego pochłonie ciepło pubu. Drga więc w pamięci przyjemna, krótka melodia rozbawionego głosu, gdy on — a cały jest już tutaj, bardziej świadomy niż wcześniej — przeciska się pomiędzy zebranymi. Jest za gorąco, więc z ramion spuszony zostaje materiał ciężkiego, jesiennego płaszcza. Pozostaje w rozchełstanej, nie wiedzieć kiedy, koszuli, która luźno opada na równie eleganckie, zaprasowane w kant, grafitowe spodnie. Poza tym pozostaje czystym. Ciała nie zdobią tatuaże, skóra nie przykuta została najmniejszym metalem (przynajmniej tam, gdzie łapczywe spojrzenia sięgają teraz — w pubie). Zbliżając się do stołu chód ma ospały, kąciki ust naturalnie sięgające podbródka. Pomimo oschłej postury, jaką mu i wychowanie, i geny rozdały w pierwszych latach życia, ciepła szerokość dłoni osiada wpierw na ramieniu Freddy’ego (zostaje odepchniętą nagłym uniesieniem głosu), by zaraz wylądować w silnym uścisku Eamona. Tylko z nim udaje mu się nawiązać krótki, niezobowiązujący kontakt wzrokowy, bo McAvoy ma zadanie przerwać drugiemu. Haust powietrza i krztusi się, więc początek zdania zamiast mądrością, wybrzmiewa chrzęstem zapchanego gardła.

Nie jest to jego częste towarzystwo. Chociaż, gdyby tak dłużej… zastanowić się, to i nie jest stałym elementem żadnej z grup. Wolnym atomem, który odbiwszy się od granic jednego, zaraz wpada w drugie. Wzywany okazjonalnie, ale też nie myślący, by się wprosić. Tak mu jest dobrze, bez zobowiązań, bez pamięci o innych, gdy ta pamięć, generalnie zjechana przez samoumartwienie się, i tak spaczona. Pospiesznie więc łapie spokojne, gładkie a w gładkości czułe spojrzenie Clary, która na jego bezsłowne: “okej?”, odpowiada skinieniem głowy. Nic więcej, bez uśmiechu, bo z tym także u dziewczyny krucho. Widzi, że słucha. Bez słowa, bez dopuszczenia tejże do głosu, na co chłopiec uśmiecha się świadomy, że Clara chłonie. Jak napity wodą kwiat pozwala słowom jak wodzie osiadać na skórze, zbierać się pomiędzy porami, by w chwili, w której dziewczyna uzna to za istotne, zostać wchłoniętymi. Widzi tylko, że czasami kręci w zaprzeczeniu głową a i jej dłoń, gdy Eamon traci kolejny oddech, ląduje gładko na chłopięcych plecach. Poklepuje go delikatnie, ale bez fizycznego celu. Dla uspokojenia.

— Siadaj — mówi w końcu cicho, bardzo cicho, gdy ramiona brata nachylają się nad jej wątłą posturą. Sprawną prośbą i szybkim, posuwistym ruchem własnego ciała, prosi Eamona o wsunięcie tyłka dalej na ławkę. Chłopak zajmuje miejsce i odzywa się w podobnie wąskim tonie głosu:

Szlachcice?

— Wyszliśmy od Pobłockiego i “Krótkiej historii trwania” — odpowiada mu przy wolnych, melancholijnych ruchach ust. — Wszystko dobrze?

Kiwa jej głową, bez słowa, mówi:

Pijesz?

— Ty?

Może.

I kończą szerokimi podbródkami kierując się ku reszcie. Freddy’ego już nie ma. Po chłopcu pozostało częściowo rozlane piwo i słodki smak zgubionych niesłusznie słów. To ten moment, w którym nie duch a agituje alkohol. Czy podziela ich nastrój? Niekoniecznie, ale nie pamięta, kiedy współdzielił jakikolwiek. Jedynie własne potrzeby, własne zachcianki. Z barków strzepana zostaje niewygoda, którą przykrywa mimowolnym uśmiechem. Zanim ułoży ręce pod głową (jak zawsze na splecionych równo palcach), przed jego twarzą postawiony zostanie kufel z lagerem. Przed nią — dry stout. Uniesienie brwi.

— Rozmawialiśmy już o ulubionych piwach. — Dziewczyna, po raz pierwszy od dłuższej chwili, uśmiecha się i kiwnięciem głowy dziękuje za piwo. Wiesz...

Rozmyte rozluźnieniem spojrzenie, przez co dziwnie obłe, ciepłe, jak jego matki, ląduje na Freddym, później Love’ie. Wyłapuje część jego wypowiedzi, ale zgarnąwszy większość chłopięcej atencji (ta głównie w tlącym się w oczach podnieceniu ideą), nie robi nic więcej. Nie wiedzieć kiedy oparł policzek (ten wcześniej draśnięty metalem) na prawej dłoni. Obserwuje, ale z tego względu, że w ciele na nowo ułożył się chemiczny spokój. Na język wpływa pierwszy, zimny łyk lagera.

Strony ludu — powtarza cicho, w kant szklanego kufla, ale słowa mieszają się z gwarem pomieszczenia. Chwilę później na nowo gubi wzrok po drugiej stronie stołu. Zabarwiony permisywizmem uśmiech wpływa i na jego twarz, i niemalże w tym samym czasie na usta jego siostry. Teraz już kwestia sprawności i chęci, bo oboje otwierają usta i pozwalają zastanowieniu rozlać się ponad martwym na moment stołem.

— Chcecie wejść do włoskiego konsulatu? W stanie Waszyngton czy…? — zaczyna ona przy głosie skrywającym rozbawienie, ale wciąż jest ono przystępne, wyuczone, mało oceniające.

Jeśli potrzebujecie miejsca postojowego myślę, że możemy pomóc… w sensie tutaj, w stanie — dopowiada Obsydian a jego ręce opadają wzdłuż ciała. Znajduje oparcie w siedzisku i raz po razie przesuwa spojrzeniem po zgromadzonych. Pauza, w której zbiera na języku naglące go pytanie: — Po to zostałem a przypadkiem zostaliśmy, tutaj zwołani? — Zaczątek wstrzymywanego śmiechu grzęźnie na dolnej linii zębów. Kręci głową: — Czy potrzebujecie kiwnięcia głową od…

— Wiadomo, od samego diabła — dopowiada Clare z wyraźnym już uśmiechem. Zaraz jednak wraca na tory organizacyjne: — Jaki jest plan?

W tym czasie on nachyla się. Klatka piersiowa zniża się głęboko, niemalże dotyka blatu, gdy próbuje wyrwać Love’a z prowadzonej na boku rozmowy z Eamonem. Zirytowany w końcu próbuje znaleźć pod stołem jego łydkę, którą tyka szpicem czarnych, skórzanych półbutów. Szybkie odwrócenie głowy tamtego i jeszcze szybsze słowa Obsydiana:

Dlaczego akurat Orbán? — pyta, by zaraz zacytować: — Chcących-dobrze aktywistów pożera pozbawione kręgosłupa ciało konwencjonalnej polityki, pozostawiając za sobą albo bojowników z depresją, albo mini-polityków.

autor

Kontur

Are you sick of me? Would you like to be?
Awatar użytkownika
21
183

student

university of washington, hospicjum dziecięce

hansee hall

Post

Jest w nim ożywienie, to w napięciu mięśni, między fioletem żył, które pod bladą skórą znaczą swoje ścieżki na dłoniach; łapie w lot dopełnianie się w konstrukcie słów rodzeństwa, przeskakując między ich oczami, odnajdując w nich tą samą rozciągliwą zabarwioną znużeniem egzystencję. Nienawidzi tego, zna to, sam to przerabiał. Odgrodzić się od tej zimnej walki o nic i o wszystko. Zastąpić ją węglem, który potrzebuje wyłącznie nieśmiałego podmuchu, aby rozpalić się i zająć swoim płomieniem wszystko inne. Jest w nich jednak coś uwodzącego, czemu się poddaje bezwolnie. Głos więc spada o oktawę w dół, gdy tkanka włókien tęczówek zamknięta w krystalicznej, skrzącej się kuli oczu pojednawczo smaga spojrzenie Clary.  — Nie. Węgierski konsulat, tutaj, w Seattle. Takács obsadził wszystkie stanowiska swoimi ludźmi, a sam skrajnie sympatyzuje, jak można się domyślić, z Orbánem, całkowicie mu podlegając.  Szabolcs wyrósł na tych jakże wyniosłych ideach Fideszu... — ciśnienie narasta, naciskając na mostek silniej, wginając go w głąb ciała, gdy język w przyzwyczajeniu wybrzusza policzek.
Bo chodzi o to, że Conor miał być naszą czujką... ale pospolicie spietrał. Potrzebujemy kogoś, kto będzie razem ze mną siedział jako czujka. Lovelace i  Freddy sobie poradzą, ale no ja za chuja nie ogarnę całego rewiru... — Eamon próbuje ujednolicić, uprościć i zarazem ukrócić zbyt buzujące w napięciu słowa Love'a, które zamiast ku konkretom, płyną w agitację, wieszczą propagandę, tą wyrwaną z broszur manifestacyjnych. Prościej. Łatwiej. Klarowniej. Jego ciepła dłoń, zanim zagarnie kufel z resztką ciemnego portera, przesunie się przez przegub Clary. Nie chce jej w to wciągać. Nie chce, aby rodzina Midnightrose była "aż" tak uwikłana w ich koncept.
To samo co zrobiliśmy rok temu w konsulacie tureckim. Trochę ognia przed budynkiem... i w głównym biurze popleczników ambasadora. Wywieszenie transparentów i kukły przez okna. Można nazwać to już klasyką, ale działa... Jeżeli chodzi o... — zamyka usta w pół zdania, kiedy Eamon wkrada się z westchnieniem.
Mamy już zorganizowaną przestrzeń, żeby rozmyć się na tydzień, może półtora, aż sprawa nieco ucichnie. Love zgarnia urlop w hospicjum, ja i Freddy i tak mieszkamy razem, więc wszystko się zazębia... Tylko że, Obsydian będzie musiał wtedy ewakuować się razem z nami, wiadomo, gdyby się zgodził.

Stuknięcie, obce uczucie na łydce wyrywa go z rozognionego skupienia. Ruch jest szybszy niż kończąca się myśl, która jeszcze w ruchu warg układa się w powietrzu. Dwa ostatnie słowa wypowiada niemo, sam już nawet nie wie, czego dotyczyły; spojrzenie kotwicząc w twarzy Obsydiana. Te łagodnieje od razu, kiedy rozpoznaje jego oczy w urwanej sekundzie ciszy, bo umysł na moment tężeje i staje się pustym. Ściągnie brwi, nachylając się ku niemu, przedramiona wsuwając pod lepki blat. Tam, splata ze sobą swoje palce, ocierając kciuk o kciuk w nerwowym odruchu, bo nie potrafi odnaleźć odpowiedniego słowa, którym może się teraz z nim podzielić. Analizuje powoli docierający sens pytania, wydźwięk cytatu, mieli to wszystko przez jeden głęboki oddech, zanim rozjaśni się umęczona ciemność pod kopułą czaszki.  — Orbán... no tak, przepraszam Cię — w świadomości rozpala się kolejna iskra, która przysiada w kąciku ust, unosząc go nieznacznie. Jasne w kolorycie spojrzenie (bo w odbiorze rzeczywistości zamroczone alkoholem i ma wrażenie, że ciemne jak mroki grobowe) przez chwile zapiera się na lepkim okręgu pozostawionym po wysokim kuflu, a ten rozlany symetrycznie nieopodal brzegu po drugiej stronie stołu, odbija jałowe światło lampy. Zęby zagryzają dolną wargę, zanim chłopiec przetrze ją koniuszkiem języka w miejscu wgłębionej linii, źrenice w ich pełnym rozszerzeniu wtapiając w te należące do Obsydiana. Chciałby mu przekazać każdą z emocji, jakie teraz odczuwa, wszystko to, co piekli się i buzuje w neuronach. Bez użycia słów, bez układania ich na języku. Byłoby łatwiej, byłoby prościej. Ładniej. Bo w zgiełku i lawinie dźwięków głos musi być donośniejszy od innych, aby sens zgłosek został zachowany lub ciało bliżej tego drugiego, a to niebezpiecznym.

Nagle. Doprawdy w nagłym ucisku przy skroni, przypomina mu się wyrzucone „to do usłyszenia za godzinę", lub dopiero teraz do niego dociera; to które teraz bardziej wypływa na powierzchnię, wzburzając spokojną taflę przyzwyczajeń. Ciężko mu skupić się na jednym, więc dłoń wysuwa się nieco mocniej pod stołem do przodu, brzegami palców odnajdując oparcie na kolanie Midnightrose'a. Uziemić się. W nim. Powieki spływają gładko w pół tęczówek, gdy te w swoim wiecznie zmęczonym i wiecznie wysmukle smutnym spozieraniu wisną na jego ustach.  — Godzina kary już minęła? — Ciszej, głębiej, intymniej gdy twarz bliżej, a przedramiona zaparte na brzegu blatu, który wbija się drewnianym chłodem w nagą skórę. Brak jego głosu zawsze karą. Wie przecież o tym. Może nie. Może się tylko domyśla. Może absolutnie nie wie, ale Love teraz wie, teraz czuje i to się tylko liczy. Tylko to jest dla niego jawne. — Z dwojga złego lepiej być bojownikiem z depresją niż zasiedziałym, plującym w ekran telewizora gnojem, który dawniej chciał coś zrobić, ale zabrakło mu współczucia i odwagi. Orbán ciągle powtarza w swoich przemowach, że jedynymi krajami prowadzącymi prawdziwie pokojową oraz antywojenną politykę jest Watykan i Węgry — krótkie parsknięcie z pokręceniem głową w dezaprobacie, kiedy opuszki mocniej dociśnięte do twardości kolana chłopca. — Jako „antywojenną i pokojową politykę" określa nieprzekazywanie Ukrainie ani broni, ani pomocy sanitarnej. A dodatkowo, jako premier państwa członkowskiego Unii Europejskiej podtrzymuje bliskie, nie tylko ekonomiczne relacje z Rosją, przekładając działania Putina na swoje własne, chociaż ubierając je w kilka byle jak rzuconych żartów, które mają odciągnąć uwagę Europy od jego totalitarnej, ciemiężącej obywateli polityki i uciskającego wolność narodu programu Fideszu. Mało tego, już od trzech, jak nie czterech lat granice Węgier są zamknięte dla osób poszukujących azylu, wszystko zaczęło się od Syrii, na Ukrainie teraz kończąc. Wszyscy poza nim i Polską działają wspólnie. Jeżeli tak bardzo zależy mu na autonomii i nacjonalizmie, może wyjść z Unii. Wielka Brytania to zrobiła, a teraz plują sobie w brodę, bo funt wywindował, bo nagle ekonomia siada na pysk, inflacja wbija się wszystkim pięścią w gardło i na nowo trzeba budować wartość własnych produktów i racjonalizować koszty tranzytowe w relacjach z krajami zewnętrznymi — skroń nagina się nad ramieniem, gdy gorąc oddechu drażni gardło, a na małżowinie uszu zalega czerwoność podniecenia. — Nie będę się teraz rozwodził nad tym, czy Unia Europejska jako taka jest wartościowa, jest, jaka jest na ten moment, ale zapewnia wsparcie i poczucie jedności. Bo to o nią głównie chodzi. Skupienie się na potrzebach ludzi, oddanie decyzji w ich ręce. I jasne, idąc za przykładem Wielkiej Brytanii, to lud przegłosował opuszczenie struktur Unii Europejskiej przez Brexit;  ale to właśnie o to chodzi, prawda? Nie mi decydować o tym, czy to decyzja słuszna, czy nie. Historia sama to zrewiduje w swoim czasie, ale jest to zawołanie i potrzeba wychodząca od tych, których w Państwie jest najwięcej. Nie od polityków, którzy powinni reprezentować, zamiast uciskać, nie od przeżartego korupcją kleru, a od Nas. Chociaż, te „od Nas” z moich ust wybrzmiewa hipokryzją, chociaż wcale nią nie jest... — krótkie zawieszenie głosu zapada się chrypą, gdy lewą dłonią sięga po obły pokal, palcami owijając jego nóżkę, nim krystaliczny brzeg zaprze się na wargach, a czerwono-bursztynowa, ciemna ciecz old ale'a wleje się w dwóch łykach w przełyk. Słodowość ścieli się smugą na spierzchniętych tkankach organizmu. Gorycz zespala się z tą, która zalega na duszy. Nie wie, nawet kiedy szkło znalazło się przy nim, kiedy Freddy znowu opadł na kanapę, przeciskając się zamiast przed nim, to przez napięcie kanapy za szeroką bryłą pleców Miracle'a zapierając się na łopatkach chłopca przegubem, prześlizgując się w wysokiej sylwetce, niezgrabnie, po jednym krótkim i cichym dla Love'a komunikacie punktując swoją obecność, chociaż głośnym dla reszty "lad", zanim usta wychrypią "it’s the dog’s bollocks", które tak silnie odstaje od oksfordzkiej maniery, którą porzucił w ten sam sposób co Lovelace; dobrowolnie i w głębokiej zagorzałości.

Dla Love'a jednak teraz, mało co ma znaczenie poza kącikiem ust Obsydiana, który w pobłysku słów raz po raz skrzy się metalicznością drucików aparatu, bielą zębów i kolejnym rozbudzającym słowem. Bo tajfunowy powiew karmi destrukcję i roznieca ogień, bo wrzawa podsyca huk. Długie palce smugą jedynie zakreślają kolistym ruchem obłość kolana chłopca, gdy brzdęk szkła znów sadowi się na blacie, gdy w tle ciurkiem leje się swobodna rozmowa, śmiech i zaśpiew typowy dla pijackiej, barowej nostalgii. Głód; ten tak specyficzny, dla innych związany z tęsknotą, jemu teraz jawi się potrzebą bliskości w zrozumieniu, która nie tylko w kolektywie, ale w parze znajdzie swoje ujście.

Obsydian Midnightrose

autor

krez

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Tak podobno rodzą się idee. Wpierw w ciemnościach czyjegoś rozumowania, pielęgnowane, karmione dogłębną, rwącą trzeźwia potrzebą działania, a gdy noc, gdy słowa jak te szpony sięgną myśli, zostają wylanymi przed siebie. Dłoń Love'a ciężarem pijanej jaźni, ale i fizycznie, bo ciężkością ciała, zapiera się na jego kolanie, ale Obsydian nie mówi nic, a jedynie przymyka na wpół otwarte usta; chowa cienki, detaliczny metal aparatu za lśniącymi goryczą wargami. I przez moment, krótką chwilę, w którym ciało wciąż ululane zewnętrzną delikatnością, intymność oraz prywatność gestu mierzy się ze światem zbyt dużym, zbyt przytłaczającym jak na jednego człowieka. Bo ma wrażenie, że rzeczywiście jest w tym wszystkim sam; że tak jak oni, razem, podług wspólnego myślenia, hen do przodu, tak on gdzieś na boku i w tyle, zapatrzony z oczyma jak u zwierzęcia czujnymi. Jak w domu. Jak przy matce i ojcu, których języki mieliły wielkie nazwiska. Chciałby je z głowy wyrzucić. Wyczyścić pamięć i samego siebie ze spraw, które wydają się monstrualne. Opuszcza głowę i wzrokiem smaga w podnieceniu zaciskające się na jego nodze palce.

Przez skronie jak przez sitko przepuszczają się słowa, które on, wciąż bez zdania upuszczonego na stół, bez słowa wyciśniętego przez zęby, ugładza. Mimo to tamci zbyt forsują swoje, więc zaraz głowa jego zapełnia się przypadkowymi informacjami. Te wybite są z linearności; pozostają jedynie fragmenty, puzzle większej, tak dalekiej historii. Orbán z Fidesz dochodzący do władzy i tę utrzymujący — raz, drugi przez kwalifikowaną większość. Poprawki do konstytucji Węgier, przejęcie sądownictwa, zbyt późna reakcja Uni Europejskiej. Lőrinc Mészáros skandujący: “god, luck and Viktor Orbán”. Za nim jak dusza na wpół żywa rysowana grubym pędzlem sylwetka George’a Sorosa. Samozwańczy obrońcy wschodniej europejskości, których głowy zwrócone są ku Chinom i Rosji. Orbán korzystający z kryzysu uchodźczego na utrzymanie oraz odzyskanie częściowego poparcia. Kolejne zmiany w konstytucji, przejęcie mediów, KESMA i Polska idąca za nimi krok w krok. Dwanaście lat, dwanaście lat, w których skrupulatnie budowana jest przepiękna idea autorytarności. Ta, zapewne, kiedyś przypadkiem rozlana przy piwie. Późno w nocy a wespół ze śmiechem jednego, maksymalnie dwóch popleczników. Jak tutaj.

Obsydian uśmiecha się, ale jest to uśmiech przeszyty kwaśnością. Moment, w którym zdaje sobie sprawę, że, a jednak… jednak musi coś być. Nuta zawodu, kąśliwość bólu osiadająca w prawej piersi, ale zaraz przełyka ją kolejnym haustem piwa. Wciąż nie reaguje na pozostawioną na jego kolanie rękę, choć waha się, śledząc ekscytację przelewającą się z postaci na postać; z chłopca na chłopca jak jedna fala niosąca ciała wyżej, ku niebu. Są pijani, to zrozumiałe, ale jednocześnie buzujący trzeźwością. I myśli, że mają rację, a racja ta jest pociągającą. Czuje przecież, jak ta szukająca bliskości dłoń splata idee z ciałem; ferwor działania z seksualnością. I bardzo by chciał dołączyć. Przejąć iskrę działania, którą podziela i Clara. Wie, że dziewczyna zdanie ma całkiem odmienne, haczące o pacyfizm, ale w tym wszystkim płonie wyrozumiałością i brakiem chęci na zmienianie świata oraz ludzi. (Tak niepodobna do Eleny o zapędach skrajnie anarchistycznych, gdzie “nie da się naprawić zepsutego, więc należałoby całość zniszczyć i zacząć od nowa”). Słyszy siostrę:

— Nie dacie ludziom świata, na który zasługują, ale chociaż ten, o który mogą walczyć — mówi cicho, chociaż sąsiadujący z nią Freddy przewyższa dziewczęcy głos o kilka oktaw; mimo to daje jej pole do mówienia i kiwa głową w akustyce innych, krzyżujących się nad alkoholem zdań. Obsydian próbuje zabrać jej spojrzenie, zakląć nieme pytanie w swoim własnym, ale jej uwaga już całkiem spadła z klifu; hen w głąb ichniejszych idei. Nawet ona potrafi. Zatopić się..

Całość tak bardzo, tak-kurwa-bardzo, przypomina jego rodzinne rozmowy, że aż kręci głową, by ze zmęczonych skroni strzepać nagłe skojarzenie. Ale znowu to czuje: wpadnięcie jego małej jednostki w krąg spraw, które pchają go do przodu, bez zgody, na siłę. Tak, by nie wypadł z obiegu, by się nie dał pogrążyć, by nie został wspomnianym przez Love’a gnojem. Szkliwo zębów ściera się w mocnym ucisku szczęki, gdy on wycofuje plecy do tyłu, gdy my kręg po kręgu opada w siedzisko; gdy oczy zachodzą charakterystyczną dla chłopca obojętnością. Zimnem, które przyswaja zawsze w momentach skrajnych, w momentach wyboru. (Jednocześnie wie, że tego wyboru nie ma, jedynie jego fantazmat, ale jakże przyjemny, być nikim albo też nikim, ale z celem. Wprawdzie nie wie, czy ich historia, działanie przetrwają, ale zdarzą się, tego jest pewien i samo to ma sens. Zdarzenie).

Dłoń wciąż ciąży i czuje w niej pulsującą potrzebę włączenia go, Obsydiana, w odgórną ideę istnienia w kolektywie, w grupie, we wspólnocie. My. Kręci głową, do siebie, niemrawo i parska w nagłym zirytowaniu. On nawet siebie nie czuje, a co dopiero miałby innych. Rodzi się w chłopcu złość na sytuację, więc przepija ją ostatnim łykiem własnego lagera, a ten miękką pianą osadza się w zagłębieniu policzków.

Zwraca się w końcu do Eamona, ale zaraz spojrzeniem błądzi ku Freddy’emu, na samym końcu wpadając w rozognioną czerń zmęczonych oczu Love’a.

Zastąpię Conora — Głos ma zadaniowy, podobny tonacji Freddy’ego. (Obsydianowi umyka zmarszczenie brwi przez siostrę. Zaskoczona, ale nie robi nic więcej. Jedynie kolejny łyk piwa smakować będzie jej dziecięcym przestrachem o brata; o rodzeństwo, które na jej oczach wpada w kolejny wir niewytłumaczalnych decyzji. Jest jednak wyrozumiałą i cierpliwą). McAvoy kiwa z zadowoleniem głową i wpada w głębszy, podekscytowany monolog, który zaraz przerywa Freddy. Clara milczy, nie podnosi wzroku znad kufla. Wie, że nie może; że zakwestionowanie jego decyzji jedynie zaostrzy i tak kotłująca się pomiędzy sylabami złość. Tyle że… skąd ona?

Obsydian gwałtownie wstaje z miejsca, pozwala dłoni chłopca opaść w sposób prawie że naturalny. Krótkie “zaraz wracam”, by wycofać się w głąb pubu. Idzie do toalety, by przepłukać usta od niewypowiedzianych słów, ale i dać sobie chwilę względnej ciszy (tej nieangażującej) przed fajką. Później, jak płyn sączy się pomiędzy ludźmi, przed pub, gdzie sięga paczki fajek.

Kurwa, zapalniczka — mówi do siebie, by ciepły powiew sierpnia pogładził czerwone od złości i alkoholu policzki.

— Masz, mam jedną zapałkę — Ciągnie się ku niemu chuda dłoń kogoś. Kogoś, kto ma włosy przycięte równo przy czaszce, androgyniczną urodę i brwi malowane niebieską farbą.

Wystarczy. — Mam nadzieję.

Kuca, by biel koszuli została przybrudzona fasadą pubu. Kuca i zaraz ogień rozpala się na krańcu papierosa, liże biel bibułki i wnet rodzi pierwszą, ledwie widoczną chmurkę dymu. Spogląda na telefon. Druga w nocy. Kiedy? Skronie pulsują natłokiem informacji, ale też decyzją, która zaraz rysuje przed nim możliwe scenariusze. Ciało spina się… Och. Lek zaczyna spływać po ścięgnach w dół. Przez żyły pędzić wraz z szybko bijącym sercem. Klnie myśląc o znajomych, o nich, na siłę i w przymusie logiki utrzymując liczbę mnogą. Nie na długo, bo przy pierwszym przymknięciu powiek jawi się Love w swej formie agitacyjnej, pożądliwej zmian i choć z ręką na jego kolanie, to dalszy niż kiedykolwiek. Niedostępny i opłotowany celem, który z człowieka zabiera osobowość (“Isn't it better to put your death on a pedestal of devotion to others and forget about yourself”). Obsydian spluwa pod nogi nikotyną mieszaną z już teraz czystym wkurwieniem.

Szkoda, że chuj dobrze wygląda w samej podkoszulce.

autor

Kontur

Are you sick of me? Would you like to be?
Awatar użytkownika
21
183

student

university of washington, hospicjum dziecięce

hansee hall

Post

"Zastąpię Conora"; łapie niczym lotną, chwyta się jego słów w pośpiechu rozbudzonego pasterskiego psa; jego spojrzenia rozdzielonego wpierw między wszystkimi, bo nagle całość otoczenia cichnie i rozmywa się. Głuchnie w tąpnięciu serca, te jednak nie jest dramatyczne w obawie o życie czy zdrowie chłopca, a w radości, że chce. Dopiero w gwałtowności jego ruchu dostrzega własną obawę, że chcenie, nie jest dyktowane wspólną wartością. Jest coś innego, coś głębiej, czego nie potrafi zrozumieć, nie potrafi wyjąć spomiędzy spiętego ciała Obsydiana. Dłoń zsuwa się z kolana, a on paskudnie w namacalności odczuwa brak. Wszystkiego. Chociaż kołtun myśli napręża się i zaciska swoje sploty na podobieństwo gordyjskiego węzła. Wtem on, Lovelace, w roli króla Gordiosa (na pustej scenie, gdy widownia krzyczy i buczy jak rój rozjuszonych pszczół), chociaż nie potrafi zdecydować czy Obsydian jawi mu się jako świątynia Zeusa, w której piękno daru wotywnego spoczywa (daru, który przepowiedziany przez wyrocznie odmienił życie prostego wieśniaka), czy może w sylwetce dostrzega zarys Aleksandra Macedońskiego.

Tęczówki nie kierują się w rzednący tłum, który teraz jedynie niedbale garścią plewa rozrzucony po ciasnocie lokalu, nie szukają odpowiedzi w oczach kompanów, a w Clarze. Nad jej pochylonym czołem, w zarysie pełnych ust, w jej wiedzy o chłopcu, z którym dzieli tak wiele, którym była nie będąc nim ani trochę. Między trzonowce łapie miękkość policzka, zagryzając go, gdy rozespane okręgi źrenic przeskakują z jednego oka w toń drugiego, ponawiając swoją trasę kilkukrotnie, jakby miało to przyśpieszyć reakcję, której tak cholernie teraz potrzebował. Ta zrozumie, w dziwny sposób, bo przecież nie w pełni. Skinie wyłącznie głową, jakby przytakując myślom Miracle'a, których nie widzi, których nie czuje ani trochę.

Składa więc w dłonie, byle jak, własną koszulę, przez jedno ramię przewiesza brąz ciężkiej skórzanej kurtki, a na przegubie uwiesza ciężar chłopięcego płaszcza. Wyjść, bo przecież widział rąbek, biel koszuli sunącej między roześmianą grupą na końcu długiego baru, słyszał przecież dziwnie wyraźnie zamykające się drzwi, a najpierw szum powietrza ocierający się nisko opasłym, sierpniowym brzuchem przez asfalt ulicy.

Przykuca przed nim, przejmując papierosa, jego filtr układając teraz w machinalnym ruchu w kąciku własnych ust, zaciągając się głęboko, wypuszczając gęste snopy dymu przez nos (gdy spojrzenie mruży się w skupieniu wymuszonym odruchem ciała, w obronie przed spalenizną, która może zakłuć boleśnie w umęczone wejrzenie). Ubrania przewieszone przez uda, ogrzewają je, chociaż organizm już na granicy znośnej ciepłoty. Dłoń układa delikatnie, choć stanowczo na nadgarstku chłopca, odwracając go miękkim wnętrzem ku górze. Długie paliczki zaginają do wgłębienia ręki kciuk, drgając metodycznie jak na strunach wiolonczeli, kierując go w śródręcze, gdy pierwsze słowa wysuwają się w łagodności i rytmiczności, a oktawa głosu smuży się nisko przy przeponie: — One for sorrow... — źrenice zapierają się na moment w spojrzeniu Midnightrose'a, zanim powrócą po sekundzie ku palcom, przy każdym kolejnym odliczeniu, przy każdym następującym takcie składając kolejny i kolejny... kolejny w jego dłoń.  — Two for mirth. Three for a wedding. Four for death. Five for silver — zatrzymuje się w oddechu, żeby odjąć od warg papierosa, obejmując pięść chłopca we własnym pulsującym cieple. Popiół opada na szarość chodnika, wtapiając się w komponencie miałkich kolorów, w szorstkości i jego brudzie, zanim zaciągnie się szybko i wystrzeli żarzący się pet w bok (który przez moment rozświetla mrok niczym andromeda), słysząc jego opad na chodnik kilka metrów dalej, w głębi alei. Wyswobodzone od obowiązku palce brną teraz ponownie we wnętrze pięści, tak jak wcześniej zaginając, teraz odwodząc w rozluźnieniu palce.  — Six for gold. Seven for a secret, not to be told. Eight for heaven. Nine for hell, and ten for the devil's own sell... — Nie porusza się ani o milimetr w przód czy tył. Nie przesuwa się. Nie puszcza, a trwa. Opuszką kciuka przesuwając przez miękką skórę, wodząc nim do nadgarstka, tam nieco mocniej przywierając konturem stawu do pulsującej żyły. — Obsydian... — sączy imię nad uciekającym spomiędzy warg oddechem, czule.  — Mów do mnie. Proszę — wypatruje cienia, smugi, rysy na twarzy tamtego; drobnego drgnięcia między brwiami lub zacisku szczęk. Czegokolwiek. Obojętne. Byleby widzieć. Byleby odczuć na sobie, to co ten będzie chciał mu ofiarować.

Obsydian Midnightrose

autor

krez

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Ciepło lata jak maź na skórze; jak za dnia promienie słoneczne kładzie się podług architektury zgiętego pod ścianą ciała. Kciuk, ten sam, który chwilę wcześniej gładził pociągłość fajki, teraz zatrzymuje się na prawej dłoni. Papieros wciąż żarzy się urywanym ogniem a on uśmiecha się do samego siebie. Do fizycznego, mdlącego bólu pod czaszką, zaczątek migreny, może, nie jest pewny. Gęsta ślina osiada ciężkością głęboko w gardle, próbuje ją przełknąć, ale nie może. Ustnik na nowo ląduje przy dolnej wardze, wilgotnieje od śliny a on zaciąga się po raz kolejny. Bardziej umiejętnie, bo nieświadomie. (To, co nieświadome zawsze przychodzi mu łatwiej, sprawniej — ruchy, ale też uczucia. Szkoda, że za dużo kombinuje). Wilgotna od obecności innych, ale i własnego, zmarnowanego ciepłotą ciała, koszula klei się do mięśni. Swą gładkością obmywa kolejne niecułki rąk i klatki piersiowej, gdzie tuż pod szyją rozpięta, zaznacza srebro medaliku osadzonego na jasnej, w ciemności niemal sinej karnacji.

Maźnięte obojętnością oczy — tylko maźnięte, bo pod nimi wciąż krztyny złości, buntu emocji przeciwko samym sobie — śledzą wąską smugę ognia, która na tle nocy wyrysowuje kolisty kształt słodkiej, niewinnej kradzieży. Podbródek Obsydiana ciąży ku dekoltowi, kiedy kręci ku tamtemu głową — dziwnie rozbawiony, ale i zirytowany. Ten moment, w którym zdajesz sobie sprawę z absurdu sytuacji i irracjonalności własnego zachowania.

Wraz ze zgięciem pierwszego kciuka skroń wybija pierwsze, mocniejsze uderzenie. Za chwilę te już są powtarzalnymi, jak półgłuche uderzenia o chiński gong. Do wytrzymania, do rozgryzienia pomiędzy zębami. Na granicy świadomości słyszy jego słowa i niby znane, ale słyszane na nowo, pod zgrzyt wolno zginanych i naprostowywanych paliczków Jebany misjonarz. Rozbawione, wciąż przepocone nikotyną powietrze ucieka spod nozdrzy a on zapiera koniuszek języka na prawym kle, wybrzusza przy tym górną wargę i kręci głową z niepasującą rozmowie pobłażliwością. Nogi cierpną od zastoju tak, jak na języku kamienieje poczucie chwilowej beztroski.

Pochyla się nad udami, mięknie w zastanym ciele i tym razem to on przejmuje chłopięcą dłoń. (W jej zagłębiach schowało się więcej żyć, niż zdecydowanie powinno). Gładkim ruchem własnych opuszek śledzi jego paliczki. Od przyciętych po skórze paznokci, przez śródręcze, miękkość powięzi, którą uciska mocniej niż inne wypukłości ciała. Zaraz zamyka dłoń Love’a w ciasnym uścisku własnych paliczków, do których zbliża usta, upuszcza weń ciepły oddech, by zacząć:

Poprosiłem cię kiedyś o to, żebyś nie zgubił siebie; żebyś się chociaż o to postarał — Głos w ciepłych tonach miesza się z powiewem letniego wiatru, który gładzi ich odsłonięte fragmenty ciał. Niemalże mglistą smugą wdrapuje pod materiał to podkoszulka, to koszuli. — Mam wrażenie, że coraz mniej jest Ciebie w tobie samym; że “wy”, twoje — “my”, zostawia mnie gdzieś za murem. Tak naprawdę, Love, mam w dupie łzy innych, ale na ten moment płaczesz tylko zapożyczonym cierpieniem. — Pauza, w której skronią opada na ich złączone dłonie. — Do chuja, Love, serio… to ty zacznij do mnie mówić, ale w pierwszej osobie. Proszę.

Ostatnie słowa są przełożone rozbawionym poddaństwem, brakiem cierpliwości, ale też mocniejszym ułożeniem skroni na ich dłoniach, by zaraz w nagłym geście wychylił głowę do tyłu, wydał z siebie groźniejszy, impulsywny pomruk. Dodałby kolejne przekleństwo, ale to tylko liźnie podniebienie, by zaraz wstał, rozerwał czułość ich dłoni, by mocniejszym, podirytowanym, ale wciąż rozbawionym gestem naparł czubkiem buta o jego łydkę i gwałtownym natarciem zachwiał jego ciałem. Miracle upada do tyłu, na tyłek, by zaraz przy uniesieniu głowy ujrzał wyciągniętą ku niemu rękę.

I tak, jesteś najebany — A gdy nowy, silniejszy ucisk zostanie złączonym pomiędzy ichniejszą dwójką; gdy pomoże podnieść mu się do pionu, doda głośniej: — Seven.

autor

Kontur

Are you sick of me? Would you like to be?
Awatar użytkownika
21
183

student

university of washington, hospicjum dziecięce

hansee hall

Post

Język przylega ciasno do podniebienia, w cierpkości popiołu, w suchości którą chciałby nazwać nagłą, ale ta narasta od dłuższej chwili; bo ślina toczy się ciężko przez krtań w dół, bo ciepłota wewnątrz i na zewnątrz napiera. Szczęka zaciska się, a brwi ściągają ku sobie, nim oczy z ostro nakreślonych linii znów wpiszą się w migdałowy kształt. Wydech. Źrenica tuląca twarz chłopca i ciało przyjmujące jego bliskość. Milczy, bo zbyt wiele chciałby teraz powiedzieć, ale każde słowo wrysowane w niestosowność, próbę wytłumaczenia się, racjonalizowania winy. Obronić się. Ale przed czym? Przed prawdą?

Chciałby przeprosić, ale to też nie jest wystarczające. Rozumie w braku zrozumienia, co boli najmocniej, kiedy przez paliczki jeszcze brnie fantomowym wrażeniem oddech Obsydiana. Stawy zadrżą w ułamku sekundy, mocniej zaciskając się na tamtego dłoni. Ma rację; ale przecież i jej nie ma. Rozdarcie wewnętrzne brzmi jak trzask pękającej tafli zmrożonego jeziora pod zbyt pewnym, choć wyłącznie jednym krokiem dziecka. — Pamiętam — wypadnie w eter na wdechu, zaraz to zagryzającym się w miękkość ciała pod dolną wargą, gdy podbródek poruszy się w zastanowieniu nad kolejnymi słowami, które teraz, ciszej jeszcze, bo po zasłyszanej prośbie, zaokrąglą się w zgłoskach miękkich:  — Czasami... potrzebuję przypomnienia. Za dużo. Po prostu. Wszystkiego jest za dużo, dobrze o tym wiesz — wie, bo przecież sam walczy. Nie powinien jednak oczekiwać tego od niego; ani też od nikogo. Zrozumienia. Bo umysł już dawno skąpany w mroku, którym sam się otula. Dobrowolnie. Bezwiednie. Głupio. Szczeniacko. Do kurwy nędzy w swoim wyłącznie własnym popierdoleniu. — Tylko im mniej mnie, tym mniej Ciebie... — (nie może na to pozwolić) wbije się między słowa, zanim posłyszy gwałtowność pomruku, nim sytuacja zakręci się, znów jak ten metalowy bączek świstem i szuraniem drąc przez kolejne powłoki istnienia.

I tak jak czuje, tak też się dzieje. Bo obraz chwieje się, zamazuje i znika jego twarz, którą zastępuje rysa dachu, rozświetlone jedno okno, a po nim czerń nieba. Krótki śmiech, ten narasta, gdy w pokręceniu głową i zaciętym spojrzeniu, budzi się iskra; kolejna tej nocy, ale inna, bo bardziej intymna. Ich. Wyłączna.

Dłoń wsuwa się między paliczki chłopca, gdy w pomruku unosi się do pionu. "... jesteś najebany";  jest, chociaż nie bardziej niż zazwyczaj. Teraz przecież czuje się bardziej trzeźwy niż kiedykolwiek wcześniej.

Zrywa kontakt na moment. Odciąga dłoń, bo śmiech znowu pnie się przez klatkę piersiową, ponownie drażni cichość przestrzeni.

Lewa dłoń w potrzebie stabilności płasko przylega do drewna fasady — tej milczącej, chociaż doznającej co noc, przypominając o otaczającym, fizycznym w zobojętnieniu świecie — obok ramienia Midnightrose'a, gwałtownie, w dynamiczności porywistego ruchu, gdy prawa zaparta na talii (materiał koszuli poddaje się tak rozkosznie naciskowi), odnajduje jej zarys jakby prowadzona niewidoczną siłą, pozwalając ciężkiemu oddechowi zamajaczyć w nagle milknącej przestrzeni, gdy w żyłach rozlewa się huk rozrzedzonej krwi. Fizyczność, ta wybija się ponad nocny rytm ulicy (napięciem mięśni rozdzielając go od statycznego tła), która w ospałości pokrzyków gdzieś w „tam”, na drugim jak nie trzecim planie, rozbija pierwsze poczucie winy, jakie nie w nim się rodzi, a w ciałach innych; w dziewczynie, która z pubu wychodzi zamaszyście, nawlekając na perły zębów gorycz pocałunku z kimś, kogo poznać nigdy nie chciała i nigdy nie powinna.

Nie przejmuje się tym, że ubrania pod stopami w galimatiasie, że płaszcz (nie jego) między włókna zbiera kurz zamierzchłych, tych dokonanych i niedokonanych kroków — na bruku w martwej spolegliwości, że koszula gniecie się w pyle ulicy; opierając uśmiech na skórze, tuż za uchem chłopca. Zagryźć (four) go między zębami. Zakleszczyć się na cienkiej skórze. Zacisnąć szczęki w pomruku (eight), który, sam nie wie, czy uciekłby spomiędzy warg w przyjemności, czy frustracji, którą zaczyna z nim dzielić. Jest w nim mieszanka pożądliwości i powściągliwości, jakiej teraz nie obejmie zrozumieniem, a która nawet po przebudzeniu smużyć się będzie ciężarem zawieszonego — niespełnionego. Ciepły oddech zapiera na bladości roznieconej jałowym światłem gorącej tkance, gdy usta pochylają się o szept nad krzywizną szyi. Preludium. — Seven — powtórzy w wyszeptanej wilgotności, która otoczy językiem jego własne wargi i wyłącznie krańcem, brzegiem, miękkim muśnięciem naznaczy ciało chłopca, niby zmyślnym przypadkiem. W krótkiej wędrówce przez ostrą krawędź szczęki zamajaczy w kąciku ust westchnieniem; w złączenie tych, które miękkim wnętrzem przylegają do drucików srebra leżących na kośćcu. Zrozumieć. Nabrać choćby jałowej pewności, która zagnie mimikę i uniesie nieco wyżej samotny punkt,  drobny pieprzyk nad miękkością wargi. — Not to be told? — jasność wejrzenia smukłością wkrada się  przez grzbiet nosa, linię brwi ku zaczerwienieniu spojówek chłopca:  — Może właśnie w tym jest problem... że tak wiele nie zostało nazwanym... Może potrzebuje jeszcze pretekstu.

autor

krez

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Ledwie słyszalne, ciche parsknięcie uchodzi z nosa a to wywołane niczym innym a mimowolnym rozczuleniem. Tym samym, które duszę rozciąga wewnątrz ciała, zaraz pod same granice skóry, a wtedy człowiek — ten sam, który na co dzień chowający jedynie iskrę siebie wewnątrz serca — czuje, że żyje. Ale nie w tym banalnym, prostym kontekście życia, a bardziej, z celem i właśnie chwilową fatamorganą bycia na pełnej. Na full. Reakcja na urwane słowa, krótkie zdania. A wspomnienie nagłego uczucia pozostaje w pamięci na dłużej, więc gdy chłopięca sylwetka unosi się albo też za sprawą mocniejszego uścisku, zostaje unoszoną, wraca do zapalnika nagłej czułości:

— Wszystkiego jest za dużo, to prawda — przytakuje cicho, na cienkiej granicy szeptu a domysłu; jak do dziecka, które z zawieruszoną w oku łzą przepadło w świecie. Temu samemu, które drżącą dłonią łapie udo rodzica (w jego przypadku talię). Próbuje złapać uciekający wzrok, uwagą zgarnąć okruszki świadomości, które nieumiejętnie pochował w krótkich słowach. (Więcej upuścił w przerwy pomiędzy nimi. W pauzy i skonfundowane westchnięcia, ale tychże nie jest w stanie zinterpretować. Złość? Smutek? Coś, gdzieś pomiędzy). Dłonią niczym obłą gumą ujmuje wpierw jego przegub, otacza, by zaraz muśnięciem śródręcza prześledzić kontury przedramienia, ramienia, barku. Tych elementów ciała, które wcześniej korciły nagością (teraz też, ale…), ale teraz też pokryte przyjemną w dotyku poddańczością. I niemalże widzi tę uległość, jak pędzi ona dolinami wypukłych mięśni w dół, od ust po zaciskającą się na talii dłoń. Z każdym kolejnym centymetrem jej mniej, więc podbródek jeszcze luźny, spokojny, zawieszony tuż koło policzka, ale dalej, czym niżej paliczków, tym więcej (alkoholowej) zaborczości.

Próbuje więc pochwycić schowane koło ucha spojrzenie. Własną dłoń zatrzymuje na jego przedramieniu i niemalże mimikując tamtego ruchy, te wcześniejsze, z pubu, okrężnymi muśnięciami kciuka naznacza fragment skóry tak wywołanym ciepłem; ciała o ciało, powtarzalnego potarcia i aż dziwne, że on w nim cały zanurzony. Pomimo wolnych ruchów myśl pędzi i niespokojnie zatacza kręgi pod cienką skórą skroni. Pulsuje wewnątrz lisia chęć skorzystania z lgnącej do niego bliskości, którą mógłby przykryć własne bezczucie. Na moment przejąć, wydrzeć z tamtego jestestwa bądź wziąć go całego — z tymi malowanymi zmęczeniem oczyma, z sinizną tuż pod, z alkoholowym rozczuleniem. Przy paradoksie ułożenia tamtego ciała nie czuje się osaczonym. Jak to zwierzę, któremu bycie w klatce jest wystarczającym, jeśli nie potrzebnym. Tylko teraz, na chwilę. Palce muskają fragment bieli koszulki, zaraz śledzą pociągłość pasma ramiączka. Zanurzają się pod pachę, tam na nowo pod materiał, dalej, na bark. Grają i bawią się jak insekty tylko i aż na moment badające czyjąś skórę— nie czyjąś a chłopca, którego kark gnie się w nagłym wycofaniu, tak zajebiście teraz pociągającym, że nie może, nie potrafi połknąć tryumfalnego uśmiechu. (Bo gdzieś pod skórą kładzie się zwycięstwo trzeźwiejszego — na pewno? — nad tym mniej).

O jeden oddech za dużo… O jeden oddech za dużo położony zostaje na elipsie płatka ucha. Opada wilgocią oddechu w głąb słuchu, muska cienką membranę bębenka i wnet jego drgające pustką wnętrze ociepla się. Jeden stopień w górę, ale różnica na tyle znacząca, że po zewnętrzu dłoni pędzą iskierki przerażenia. Strachu, że czuje. Otwiera więc usta i na białkach zalega realny, wyczuwalny i w spiętym ciele strach. Palce mocniej zaciskają się na skórze pleców, gdzie twarz wpada w zagłębienie pomiędzy szyją a barkiem. Pozostawia tam dłuższy, szeroki, ale i chytry uśmiech. Wolna dłoń unosi się do policzka; tego po drugiej stronie, skrytego przed wzrokiem na moment schowanym w krzywiźnie szczęki.

Świetnie sobie radzisz bez pretekstów — mówi cicho, ale cichość ta przeszyta jest ciemnym, głębokim pomrukiem, który szept wynosi ponad pobliskie dźwięki; zamyka ich, ich-aktorów, na małej scenie, gdzie sylwetki gładzone ciepłą poświata migającej dalej lampy. Wzdycha cicho a wraz z oddanym oddechem ucieka nuta zmęczenia: — Chcecie pojechać do mnie?Wy i z nimi i do niego. Przejmuje jego język, jego nutę bezpieczeństwa, by wraz z nią znaleźć lepszą nutę porozumienia; podejmuje próbę zespolenia siebie samego z zewnętrzną całością.

Mieszkanie jest podzielonym na dwa pokoje, kuchnię oraz większą łazienkę. Wpierw wprowadza ich do przestrzeni wspólnej, gdzie wciąż piętrzą się kartony, pakunki oraz pozostawione przez Clare rysunki. Pokój spowity jest aurą zastania, co dziwne, bo klatki zatrzymanej w trakcie przeprowadzki. Wewnątrz dominuje przeżarte historią stare drewno w barwach ciemnego mahoniu. Przy każdym kolejnym kroku podłoga skrzypi miękkim dźwiękiem. Długa, rozjebana sofa, jedno biurko zawalone notatkami, książki rozpierdolone w przykładowym dla studentów nieładzie. Gdzieś w rozgardiaszu metalowe schody na uwieszoną pod wysokim sufitem antresolę. Tam szeroki, pozostawiony w podobnym nieładzie materac. W oknach aksamitne tkaniny zasłon. W rogach regały, ale nań zamiast książek to od nich cięższa pustka. Przy rozpalonym świetle na przedmiotach kładą się kałuże ciepłego błysku, które wprowadzają atmosferę niechlujnego, ale wciąż odpoczynku.

— Łazienka tam. W kuchni możecie zostawić alkohol, lodówka jest prawie pusta — mówi Clare, której ruchy są równie spokojne, chociaż kręgosłup skrzypi po niewygodnej podróży taksówką. (Tej, gdzie ze względu na niewystarczającą ilość miejsca, musiała przeżyć pół-leżąc na czyichś ciałach).

autor

Kontur

Are you sick of me? Would you like to be?
Awatar użytkownika
21
183

student

university of washington, hospicjum dziecięce

hansee hall

Post

   Dźwięk zaciera się i grzęźnie w głębi czaszki; noc napiera zbyt mocno, wrażenia ciała zbyt silnie mamią umysł, zaciemniając go wilgotną kotarą, która przylega ciasno do każdego milimetra jaźni. Wszystko zbyt, a w tym zbyt i tak wszystkiego za mało. Chociaż doznania rozwleczone w gorącym eterze, teraz zdają się parzyć skórę znamienniej. Mocniej. Dogłębniej. Karmią się wibrującym nad skórą wrażeniem dotyku, który w ruchu paliczków chłopca biegnie do ścięgien, napinając je w cielesnym odruchu. Oddech. Głębszy. Zerwany w uśmiechu. Czuje, że igra sam ze sobą wystawiając się pod dłonie Obsydiana. Układając się pod nimi w naderwanej świadomości, która skołowana i rozszarpana całodniowym piciem, sensownymi i absolutnie bezsensownymi dyskusjami, uniesieniami, które karminem definiowania na nowo przeszłości naznaczają kąciki oczu, purpurą kładąc się pod linią wodną, na kość jarzmową zakręcając połyskiem drobnych nitek błękitnych żył, które ku skroni biegną już w pulsującej „żyle próżnej”; śmieszy go od zawsze ta nazwa, bo jak bardzo jest trafną, przylegając ciasno do głowy, w której kipisz i kołtun, między własną wartością, którą określa sam, a tą, którą wyznacza mu Midnightrose?
   Przegub przylega do chłodu budynku, gdy paliczki brną w kosmyki włosów, badając delikatnie ich miękkość, przelewając fakturę między koniuszkami opuszek. Zacisnąć; nie.
   Krótkie westchnienie zagryza na dolnej wardze, nie pozwalając mu w pełni wybrzmieć, zduszając je w nabraniu wibracji powietrza, które niesie w sobie nie tylko zapach perfumy na rozgrzanej skórze chłopca, ale i spalin korytarzy miasta i alkoholowej potliwości. Każde słowo, każda zgłoska maluje się mdłą czerwienią między wargami tamtego i chce mu o tym powiedzieć, chce mu opisać, jak wyglądają jego słowa, ale milknie. Wszystko jest ciasne, choć obłe i miękkie, gdy palce zaciskają się na plecach, a on w odruchu własnego ciała mocniej ku niemu przylega, dłoń wsuwając pod tył czaszki, brnąc przez pukle włosów, dociskając koniuszki palców do skalpu. Zagarnąć go ku sobie, choćby na skradzione ułamki sekund, o których nie będzie nazajutrz pamiętał.
   Zgodzi się w pokiwaniu głową i pocałunku ułożonym nieśmiało na karku. Teraz zapewne na wszystko — nie na to ogólne wszystko, które określa zatęchłą zbiorowość, ale na wszystko co wygodne chłopcu i jego indywidualności, jaką wyczuwa przy sobie, odgradzając się dzięki niemu od grupy, a w tę zassany zbyt mocno i zbyt głęboko. 
   Hałas na klatce schodowej niesie się wrzawą rozbudzonej młodzieńczości. Tej, która porzuciła rygor bogatych rodzin i ich zasad na rzecz karmienia się breją pospolitości; tą jednak przesiewając, oddzielają to, co im wygodne od tego, co kłuje, nadal wyciągając dłonie po możliwości, które dają im ich nazwiska. Słodcy, zapatrzeni w rozhukane idee hipokryci, którzy na samą myśl o tym, otrzepią się przecież z obrzydzeniem. Rewolucjoniści bez rewolucji. Wojownicy walczący wyłącznie z własnymi wadami, własnymi urazami i traumami. Język mocno dociska do wnętrza policzka, gdy z dłońmi w kieszeniach spodni przeciska się między wrzawą w przedpokoju, mijając dwóch przyjaciół z ożywionym rozbawieniem wpadających do kuchni. Rozmowa teraz toczy się o jakiejś dziewczynie, która przecież ma swojego chłopca, ale opięta w talii sukienka wprawia w przyjemne drganie dłonie. Już nie te wyniosłe monologi, już nie to uniesienie nad zakreślonymi drżącą z podniecenia dłonią wersety kilkadziesiąt laty wstecz, kiedy walka była głośniejsza i nierozdzielona błahością pożeraną przez młody umysł. Poprawna. Bardziej sensowna. Tęsknota. Ta ciężka do sprecyzowania; bo może właśnie o to chodzi, zatracić się, dać się pożreć impetowi, który rozetrze w długich ogonach znaczenie każdego kolejnego dnia, pozostawiając po sobie wyłącznie spełnienie w sprawczości.
    — Zostajesz tutaj czy jednak akademik? — Skondensowane, skupione pytanie przebija szum biegnący z uchylonego okna, gdy urwany śmiech Freddiego w oddali i brzdęk szyjki butelki, która obija się o brzeg szklanki gra jak słabej jakości soundtrack w niszowym filmie, na którego obrazie na siłę nałożone zostało grube cyfrowe ziarno (dla klimatu). Palce przebierają między rozrzuconymi notatkami opieszale, ocierają się o grzbiet jednej to drugiej książki, pozwalając podbródkowi zbliżyć się do torsu, a spojrzeniu schować się pod zsuniętymi w pół spojrzenia powiekami. Mieć go bliżej. W jednym budynku.

autor

krez

It's whether I can touch it without being consumed by it
Awatar użytkownika
21
187

student tańca

-

hansee hall

Post

Mierzi podgardle chropowatość wypalonych fajek, ale i tych, które teraz pasmem jarają się nad ustami zgromadzonych. Oni cali w serialowych wartościach, czyli utytłaniu filtrem przywilejów. Bo działać, aktywizować, a w końcu walczyć mogą ci, którzy mają na to czas; na to i na picie od rana do wieczora a i godzinę dłużej. Tak jak teraz, kiedy świat płynie już nie normalnym rytmem a tym przelanym alkoholem, po części nijakim, bo godzina największej aktywności minęła. Teraz tylko szarość nocy i duchota mieszkania. Otwiera więc okna. Podchodzi doń w spokoju trzeźwego, który delikatnie, z pełną uwagą otoczenia, gładzi klamki i za sprawą silnego ruchu, wpuszcza do mieszkania letnie powietrze. Zaraz jeszcze tylko uchyli drzwi balkonowe, by na nie wypadła, bo nie wyszła, postać Eamona. Gibie się chłopiec na chrzęszczących jak gałąź nogach, ale na twarzy nie trwoga, nie pijaństwo, a swawolną beztroska i radość głupoty. Głupoty, bo zaraz wychyla się za balustradę i krzyczy głośno zdanie urwane w połowie. Clara śmieje się. Wciąż jest w wewnątrz, ale zaraz podąża za nim krokiem szybkim, rozbawionym i powtarza chłopięcy ruch w podobnej tamtemu beztrosce. Współuczestniczy. Jej włosy gną się do dołu, do ziemi i dziewczyna cieszy się, że już nie bezwzględność a rządzi zebranymi zwykła do świata miłość. Bardzo prosta — ta od człowieka do człowieka.

Obsydian pomaga Freddy’emu rozłożyć wódkę, chociaż wie, że butelki były kupione na zaś, na za chwilę. Ma nadzieję, że o nich zapomną, ale nie jest tym, który zabroni. Każdy ma przecież prawo do siebie samego, do swoich decyzji. Tak, jak on do własnych. Znad smukłej szyjki jednej z butelek wzrok jak strzała, ale też na krańcu gięty czułą uwagą, kieruje ku ostatniemu z obecnych. Love kroczy jak po nie swoim, ale, debil, powinien wiedzieć, że jest tutaj bardziej niż gdziekolwiek indziej. Koniuszek języka zapiera się na przyjemnej krzywiźnie aparatu dentystycznego a on chwyta, całkiem nieświadomie, ale i w wyuczonej przez ojca opiekuńczości, przegub Freddy’ego.

— Rozlejesz — mówi, bo rzeczywiście wódka sięga granic cienkiego szkła, ale z dużą upartością zabiera się przy krańcach. Freddy śmieje się śmiechem zapożyczonym z głębi siebie samego to jest szczerym, dziecinnym, nieuwalnianym od przeszło kilku lat. (Chłopiec tęskni za beztroską, za byciem nikim, bo nikim to jest być dzieckiem jest łatwiej. Z chęcią oddałby decyzyjność w ręce rodziców, ale ci zmarli kilka lat temu i wraz ze śmiercią, prócz spadku, przekazali niewyobrażalne pokłady odpowiedzialności). Rozbawienie wciąż trzyma się zawieszonego u podniebienia języka, gdy nań rozlewa gorzkość wódki.

Obsydian już dalej; przy biurku wraz z palcami Love’a, które śmiało (zbyt śmiało) chwytają notatek. Sięga po chłopięcą rękę z pewnością kamienia opadającego na dno głębokiego jeziora; wraz z przygwożdżeniem tamtego dłoni, zamyka się jeden z notatników (ten najbardziej istotny). Jest w geście dużo zaborczej pewności (zaborczej w stosunku do własnych myśli a te nigdzie indziej a rozlane właśnie w dzienniku), ale też i władczości: nad przestrzenią, nad sytuacją, aż w końcu nad nimi. Uśmiecha się. Ciepło i cierpko zarazem, kiedy język mieli słowa a wzrok sylwetkę pijanego chłopaka. (Tęskni za jego bliskością, ale nie podejdzie bliżej. Nie teraz, bo teraz byłoby zbyt sztucznym. Wstrzymuje więc chętne do wędrowania dalej dłonie a jedynie wpada w niego czujnym spojrzeniem. Źrenice zawężają się, ale zamiast wrogości, nadają oczom przyjemnie gładkiej obłości).

Akademik. Rodzice stwierdzili, że tam będzie mi… lepiej — Rozbawiony ton, ale nie aż tak, bo śmiech niknie przy zerknięciu w stronę Clary. Ta wciąż na balkonie. Dłoń zaciska się na tej drugiej, odciąga tę od notatek, od rozrzuconego pergaminu. Kręci głową zbliżając się o krok do chłopca. — Myślę, że… — Nie myśli nic, bo zaraz siostra z Eamonem wracają do środka. Słyszy:

— Zaczyna padać — mówi ona.

— Kurwa, kropla w oko — dodaje on.

— Film? — Ona.

Ktoś potwierdza, reszta kiwa głową.

Usadawia się więc na kanapie, włączony zostaje rzutnik (Clara). Ona też wybiera reżysera z krótką wstawką o dotychczasowych dokonaniach twórcy. Śmieje się. Kłania nawet. Obsydian śmieje się z nią, gdy Eamon klaszcze. Freddy pije dalej.

Chodź bliżej — szepce do Love’a, kiedy oni sadowią się wkoło, rozpychają ramionami, na pustej ścianie miga pierwsza, zatrzymana w ruchu klatka filmu. (Kiedy nie ma od chłopca odpowiedzi, dłonie sięgają jego talii, próbują przyciągnąć tamtego w przestrzeń rozchylonych nóg, dopasować je podług chłopięcej sylwetki). — Przypomnę ci jutro, ale chodź ze mną na imprezę otwarcia, wiesz, z okazji nowego roku akademickiego. — Dodaje jak już obejmie jego spowite zmęczeniem ciało. — Wbijasz mi bark w pierś, uważaj — mamrota wespół z muzyką bulgoczącą w głośnikach.

Nikt nie widzi, ale niebo zaczyna jaśnieć wczesnym świtem.

autor

Kontur

ODPOWIEDZ

Wróć do „życie towarzyskie”