_________________________________
Typowy irlandzki pub, prowadzony od ponad 70 lat przez jedną i tę samą irlandzką rodzinę; a tych w Stanach na pęczki, nie tylko rodowitych, świeżego narybku — ale przede wszystkim tych, którzy już wyłącznie dzięki siódmej linii wujostwa posiadają namiastkę, jedną setną wyspiarskiej krwi. Zazwyczaj tłoczny, gwarny i rozhukany przybytek. Ciemne piwo z gęstą kremowo-karmelową pianką, gdzie nad szumem rozmów ciętych różnymi akcentami, krzyki z płaskich telewizorów emitujących mecze piłki nożnej. Namiastka ojczyzny. Szczególnie późnymi weekendowymi wieczorami, kiedy zwierzenia perlą się w kącikach ust w pijackiej czkawce, która początkowo rozpoczęła się piosenką i uderzeniem pięści w ciemne, barowe drewno.
Lokal wciśnięty w ciasne gardło odrapanej ulicy, szemrający szmaragdowym szyldem, drewnianą fasadą, która w nocy rozświetlona wyłącznie marnym światłem pobliskiej latarni i przydymionym, ciepłym światłem bijącym z wnętrza.
_________________________________
05/08/2023
godz. 00:16
— Bo to on! — Niesie się hukiem wbitej w chwiejny stolik miękkiej pięści, w klekocie drewnianej rozłożystej nogi, która rozchodzi się na trzy, w ślinie, jaka w kilku kroplach opuszcza usta i wpada w kufel, ten prawie pusty, chociaż pełnej w smugi ust. Tam jeszcze tylko resztka bursztynu mieni się nad grubym dnem, pochłaniając poblask latarnianego światła, które leniwie wdziera się przez dwuwarstwową szybę. „On". Conor McEvoy. Nieobecny (podobno o nich nie można mówić źle). Ten starszy o sześć minut (dokładnie sześć) bliźniak, ten bardziej piegowaty i o dziwo, ten bardziej rudy; a co za tym idzie, bardziej „ich", galicyjski. Mętne spojrzenie smętnych tarcz źrenic zaciskających się ciasno wokół krągłych główek szpilek obsydianu źrenic, jedynie od niechcenia przeskakuje z księżycowej, pobladłej twarzy na tą drugą, ociosaną ostro, jakby kamieniem o kamień. Pierwotnie. Dziko. Zwierzęco. Iskra w iskrę. Detal praktycznie nieistniejący, bo nad szpiczastymi kośćmi policzkowymi oczy toną głęboko w czaszce okryte cieniem, ciemniejsze pod wydatnym czołem i smolistą niczym krucze pióra linią gęstym masywem brwi. Frederico (lub zgodnie z jego preferencją Freddy, bo do matki, Włoszki, nie chce się przyznawać, stara się zapomnieć jej dłonie przeczesujące sztywną szczecinę włosów) Hargreaves, po ojcu Brytyjczyku, oksfordzkim profesorze teologii, przyjacielu starszego w rodzie Miracle. — Chuja z nim, Love, serio — rodzi westchnienie ciężkie, osobliwego wyrzutu sumienia; na spękanych do strupów krwi w kanalikach nabrzmiałych tkanek, zaczerwienionych ustach na mapie ich żłobień, zlizane pośpiesznie językiem, nim pobielałe palce, pulchne i krągłe przy stawach, ujmą szkło i jednym cięgiem pochłoną te dwa łyki wygazowanego piwa. One zsuną grdykę raz w dół, raz w górę. Ponownie. Raz w dół. Raz w górę. Powtarzalność. Jak w maszynowym karabinie. Ta wdziera się nawet tutaj. Męczy i odchyla nieznacznie głowę Lovelace'a do tyłu, poza jego wolą, łamiąc wewnętrzną siłę kontroli ciała. Rozgrzanego od parnej atmosfery pubu, od alkoholu, który akwarelową plamą układa się pod oczami, na miękkości poduszek pod linią wodną, a ta teraz perli się w upojeniu, skrząc białka oczu w alabastrze naznaczonym krwistościom żyłek. Farba nakładana drżącą dłonią, nieprzyzwyczajoną do trzymania smukłego (może zbyt smukłego, zwieńczonego włosiem gronostaja) pędzla, sztuczne wrażenie, brak naturalności w ruchach nadgarstkiem. Niewprawiona w smukłość jego pociągnięć. Ciepło. To cholerne ciepło, które wgryza się nie już w samą skórę, a dociera do mięśni, do ścięgien, przez ich włókna wprost w porowatość kości. Ciepło, które stanie się nim, zamiast pozostać wyłącznie częścią. Tylko namiastką. Okruchem; a okruch przecież tak łatwo zdmuchnąć. Pozbyć się go jednym tchnieniem. Alkoholowym oddechem. Przecież piją od... pięciu godzin z krótką przerwą na drzemkę. Godzina? Może mniej. Tykanie wyimaginowanego zegara w tle. Senność w szmaragdzie wybrzuszeń pluszu. Ta opasła senność, w pełni należna, na tapczanach niewielkiego mieszkania McEvoy dwie przecznice od Donohue, na poddaszu kamienicznego budynku, w strzyknięciach żeliwa przeciwpożarowych drabin za pobielałymi okiennicami, gdzie Obsydian też "był" (na ile potrafił istnieć). Razem z nim. Dwa razy. Dokładnie dwa. Obsydian. Midnightrose. Choć; jak wolałby go nazywać chłopiec "Fernflower", kwiat paproci. Perunowy kwiat. Papardes zieds.
— Dobra, jakby... nieistotne już teraz... — pomruk rozściela się na języku w zmysłowej nucie drącej przez chropowatość łuków tchawicy, gdy ciało unosi się do góry. Szeroka dłoń niknie w kieszeni rzuconej przez oparcie czerwonego narożnika kanapy skórzanej kurtki. Papierosy. Paczka zapałek. Nie zapalniczka. Swąd siarki, ten nikły niuans przedzierający się przez powietrze Seattle przypomina mu o „domu". Nie chce tego stracić, gdy porusza dłonią, wsłuchując się w stukot czterech zapałek. Drewno sosnowe klekocze w tekturze ponad mieszający się pijacki bełkot rozżalonego szkota. Cztery próby. Poradzi sobie. To i tak dużo więcej niż dostał od życia, jako takiego. — Napiszę do Obsydiana i jeszcze raz przejdziemy krok po kroku przez wszystko. Bez pośpiechu — jeżeli przyjdzie; chce dodać, ale język zapiera się na wnętrzu policzka, wybrzuszając go w napięciu, gdy palce zaciskają się na miękkim, biało-złotym opakowaniu. Plastik trzeszczy w zagięciach palców, przylegając do nich w folii, wręcz erotycznie.
Oddech. Ten głęboki wdziera się w płuca najpierw w pierwszym zaciągnięciu się nikotynowym haustem, kolejno w przesunięciu dłonią przez klatkę piersiową, ugładzając pod jej ciepłem linię białego podkoszulka wpełzającego zza skórzany pasek czarnych spodni. Ciepło. Nadal zbyt ciepło, chociaż na ramiona i przez wybrzuszenia w suchych mięśniach ich konstruktu, przeciągnięta chabrowa koszula. Napisać... Nagle wydaje się to tak abstrakcyjne. Palce suną przez ekran bardziej w przyzwyczajeniu i śmiałości pijaka, niźli zdrowo-rozsądkowego przemyślenia.
sms od "Lovelace" pisze:Donohue. Teraz. Przez jeszcze... dwadzieścia minut? Proszę.
Proszę.
To „proszę", którym posługuje się Miracle, nigdy nie jest żałosne. Nigdy nie jest błagalne. Jeszcze nie teraz. Nie przy nim. Nie zdążył, jeszcze nie. Opowiadał, głosem podniesionym i pożeranym przez wewnętrzny ogień, jak przeszłość zaginała się w fałdach poczucia (bezpodstawnego) winy na grzbiecie, jak poprzednie czyny zaciskały skostniałe palce na pochylonym karku, przedzierając się zlodowaceniem w rdzeń kręgosłupa, wibracją, tą elektrostatycznością, jak mrowiącą mgłą na starych wypukłych ekranach kineskopów, wtapiała się w kościec. Rzewne słowa, przeplatane dojmującą siłą wyrzeczenia się wszystkiego "co własne" na rzecz innych. Wyplucia w ropnej żółci zalegającej na dnie żołądka własnego dziedzictwa, wielopokoleniowego jarzma bycia „kimś" w zrozumieniu ciasnego, burżuazyjnego społeczeństwa. Kliknięcie. Krótkie. Zablokowanie ekranu i wsunięcie bryły telefonu w kieszeń spodni, gdzie spoczywa tak samo martwo i ciężko, jak kamień uwiązany u szyi na szorstkim, konopnym sznurze, kiedy szelest trawionego tytoniu zajmuje rozdygotaną myśl. Zaufać. Jemu, tak samo, jak Heather. Pomarańcz zapiera się w bladoszaro-zielonych tęczówkach, które swoją trajektorię zakleszczają za jezdnią. Po drugiej stronie. W odrapaną cegłę, w raz po raz przejeżdżającą taksówkę.
Dwadzieścia minut. W szybkim przeliczeniu — prawie dwa papierosy. Zaczeka. Zaczeka, kiedy plecy zaparte o drewniany słup frontu pubu, gdy sylwetka wiotka, choć zarazem dziwnie napięta. Zaczeka. Czeka już tyle czasu... Czeka tyle lat... Czeka całą „swoją" wieczność, jaka goryczą opierała się na sklepieniu podniebienia. Czeka. Nie wie już, czy na niego, czy na samego siebie. Nie wie, czy to w jego oczach chce odnaleźć namiastkę własnego szczęścia, które przecież jeszcze nie istnieje, które jeszcze się nie narodziło i które prawdopodobnie, jeżeli kiedykolwiek ujrzy światło dzienne, to sczeźnie w sekundach. W mikro-sekundowości własnego, swojego wyłącznie, prędkiego istnienia. Ale chce. Chce spróbować, nawet jeżeli z tym powiązane wyłącznie uświęcone cierpienie.
sms od "Lovelace" pisze:I have kissed the summer dawn.
sms od "Lovelace" pisze:Before the palaces, nothing moved. The water lay dead.
Dwie minuty przerwy między wiadomościami. Długie; wyłącznie dla niego. Tak mu się zdaje. Tego jest prawie pewien.
Obsydian Midnightrosesms od "Lovelace" pisze:Czekam.