Nie od razu załapał skąd dociera ten mokry dźwięk. W pierwszej kolejności niesprawiedliwie podejrzewał Obsydiana i tę jego memłaną, ciamkaną uparcie łyżeczkę, ale wkrótce zorientował się, że to on z każdym krokiem produkuje te wilgotne, nieprzyjemne odgłosy.
Nie potrafił powtórzyć francuskiej nazwy, kolejnej zresztą, dlatego tylko pokiwał głową raz jeszcze, że -
tak, rozumiem - albo -
no pewnie, słyszałem o tym.
Nagłe zderzenie dwóch wniosków, które obrodziły podczas gdy brunet zlizywał resztkę sosu i kręcił się bez celu obok mikrofali mocno go zaskoczyło. Jeszcze pół godziny temu miał nieodpartą chęć utopić Obsydiana w łyżce wody, bo działał mu na uzębienie i wkurwiał samym swoim widokiem, mniej lub bardziej w zależności od pory dnia czy sytuacji. Teraz, gdy obaj modlili się po cichu do kuchenki, z taką samą precyzją Midnightrose potrafił zadziałać uspokajająco. Jak dobry tonik na nerwy, aczkolwiek Arlam podejrzewał, że ten efekt nie utrzyma się długo.
Wtedy też dostał prosto między oczy troską, wpadł w stupor nie wiedząc, czy wynikało to z troski czy kurtuazji, jako że nigdy nie był dobry w te towarzyskie menuety, a koniec końców nie wiedział co odpowiedzieć. Czy tak serio, naprawdę, kiedykolwiek czuł się dobrze? A jeśli tak, to z czym? Ze sobą? W akademiku? W jego obecności?
Wahał się za długo o sekundę, może dwie.
—
Jasne — odparł jakoś sucho i niemelodyjnie. —
W sensie, jest... że Nak... ach. Jak to ujął, jestem jego odkryciem sezonu. Wiesz, słyszałem, on podobno co parę lat znajduje sobie faworyta i ciśnie go tak długo, aż nie stwierdzi, że wyda światu nowego Marlona Brando, albo niedoszła gwiazda nie pęknie.
Nie mógł pękać. To był luksus, na który być może było stać tych dobrze usytuowanych, lepiej urodzonych, spod szczęśliwszej gwiazdy. Takim gdy powijała się noga klepano po plecach - Cóż, spróbowałeś, zawsze to jakieś doświadczenie, prawda? - ale w przypadku Arlama klapa była finalną porażką, końcem wszystkiego nad czym dotąd w pocie czoła harował i na co postawił absolutnie wszystko.
Nakonieczny musiał go wypchnąć znacznie wyżej, niż do pożal się boże, jakiegoś zapyziałego podmiejskiego teatru, Delaney miał wysokie ambicje i największą motywację; chciał...
—
Nie przeszkadza mi to. Mimo wszystko takie prywatne zajęcia są bardzo rozwijające.
Mikrofalówka wygrała im piskliwą melodyjkę, która zdaniem Delaneya postawiłaby do pionu martwego, a Obsydian zajął się rozdzielaniem pływających w sosie warzyw. Niezbyt pomocnie obserwował go znad ramienia, czując się trochę nie na miejscu. Czynność wydawała mu się w odczuciu bardzo...? Nie, nie miał na to słowa.
...chciał być wreszcie zauważonym. Nie byle jak, nie kątem oka czy w przerwie na reklamę proszku do prania, chciał żywej, niepodzielnej, obszytej podziwem atencji, chciał by go kochano i poświęcano mu czas. Żeby ktoś marzył o tym, aby odgrzać mu obiad, żeby z nim zjeść, zabrać gdzieś, może do teatru, do kina albo czemu nie - do parku nawet, żeby ktoś pilnował, aby w razie gorączki jego cenny mózg nie usmażył się na chrupko i alleluja, chciał może nawet, kiedyś, nieśmiało - być kochanym lubianym tak bardzo, że bez niego nie chciałoby się żyć żyłoby się trudniej.
Szczurek przylgnął szybko co oznaczało, że Arlam musiał być diabelnie głodny. Drobił za pędzącym przez korytarz Obsydianem wystukując rytmicznie obcasami przemoczonych butów, ze dwa razy poślizgnął się na marmurze, raz osunęła mu się noga na schodach.
—
Nie wiem o co ci chodzi — wymruczał przeciągle, trochę zbyt rozwlekle żeby nabrać się na tę udawaną wiarygodność. —
No i co ci niby nie pasuje w Di, hmmm? Jak Lady Di. Wszyscy ją kochali, powinieneś się cieszyć, że... kurwa.
Znów stopień. Znów poślizg.
—
A te warzywa, to wybacz, ale to mur beton nie jest chłopskie. Na wsi się je... to jest, na dokumentach i w książkach zawsze ten sam przekaz, że ma być proste i bez wydziwiania. Wątpię, żeby komukolwiek w wiejskiej chacie chciało się kroić wszystko na cienko, połowy z tych przypraw to pewno nawet tam nie znają.
Wybrnął. Bardzo zgrabnie, był gotowy na takie ewentualne fuck-upy, więc zamiast rzucić się w wir tłumaczeń, zbył to zręcznie na zmęczenie. Poza tym nie kłamał tak do końca, czytał przecież.
—
Byłoby lepsze, gdybym nie jadł w biegu — napomknął, przed oczami widząc każdy możliwy scenariusz: potknięcie i nadzianie się na widelec, zderzenie się z drzwiami i wydłubanie sobie sztućcami oka, zatrzaskujące się okno i udławienie kawałkiem pomidora... —
Ale chyba nigdy nikt tak dobrze nie doprawił mi warzyw. Nie wiem co tu jest, nie muszę wiedzieć, obiecaj tylko, że jak następnym razem będziesz robił warzywnik to mi trochę odstawisz.
W pokoju było cicho, trochę zbyt duszno jak na jego standardy, jedyne co powstrzymało go przed narzekaniem był głód. Wychodzić z siebie przez burdel w pokoju mógł później, po jedzeniu, albo najlepiej już jutro rano jak się trochę odeśpi i odreaguje. Dzisiaj nie był w nastroju.
—
Nie nie, mmm, idę zaraz... — mamrotał z widelcem w ustach, niepomny na swoje czarne wizje sprzed paru minut. Właśnie rozsmakował się w plasterku cukinii, a czekał go jeszcze najulubieńszy bakłażan. —
...zaraz pod prysznic, tak. Jestem perwersyjnie wręcz mokry, włosy paskudnie mi sterczą, a za godzinę góra dwie zacznę kichać. — Jak na zawołanie i w zasadzie nieświadomie, Delaney dramatycznie pociągnął nosem i wepchnął sobie bakłażana zanim obiad całkiem by mu ostygł. Miał też na policzkach pąsowe wypieki w kolorze świeżo okwieconej pigwy, co zwiastowało (w zestawieniu z rozwijającym się katarem) co najmniej kilkudniowe przeziębienie.
—
Może być cokolwiek dosłownie, myślisz, że ja to będę analizował? Ja nie Powlett. Skończy się na oglądaniu jednym okiem.
Wraz z Delaneyem do pokoju wkroczył obłok wilgotnego ciepła. Rozpachniony od kremu z trącącym miłą goryczką olejkiem z drzewa różanego (świetnie mu robił na naczynkową cerę) zaczesał sobie z satysfakcją wciąż z lekka poskręcane włosy i jak to zwykle, momentalnie podążył wzrokiem za swoim oczojebnym pomarańczowym pledem.
—
Zimno jak fiks — skomentował dla zasady, w końcu jemu było zimno zawsze i wszędzie, a wyjątkiem były chyba tylko te chwile spędzone pod prysznicem w ukropie. Dziwne, że od tego wrzątku jeszcze nie zeszła mu skóra.
Arlam wraz z wygrzebanym spod kołdry kocem, w swojej flanelowej piżamie w odcieniu pruskiego błękitu bardzo pewnym, sprężystym krokiem człowieka zdecydowanego przeszedł pod łóżko Obsydiana i znów wpadł w jakąś drętwicę, bo wryło go w porysowany nieestetycznie parkiet.
Od czasu do czasu, zwłaszcza teraz, gdy pierwszy raz tak naprawdę siłą rzeczy międzyludzki dystans kurczył się nieoczekiwanie, Arlam nie miał pojęcia jak się zachować. To nadal, prawda, był też jego pokój, ale nie jego strefa.
Nigdy nie przebywał w czyjejś strefie.
—
Jestem półprzytomny i zraniony na wskroś brakiem skarpetek. Wszystkie w praniu. Boleję, a więc daj mi wejść pod kołdrę — zażądał by poczuć się choć odrobinę pewniej i widać zadziałało, bo Delaney bez większych obiekcji wcisnął się wraz z kocem pod pościel, przewinął na bok, chwilę powiercił się szukając dla siebie najwygodniejszego załomu materaca i wreszcie znieruchomiał. Było dziwnie, ale nie aż tak dziwnie jak się spodziewał. —
Włącz coś. Wkurwia mnie ten dzień, chcę chociaż przez chwilę przestać, mhm, myśleć.
Łatwo było rozpoznać kiedy dosłownie ulatywała z niego energia, albo kiedy był rozdrażniony. Często przerywał w pół zdania by zrobić miejsce na pomruk (
mhm, mmm, hmm, uh, pff, tsh...), naleciałość jeszcze z okresu dziecięcego, kiedy w obawie, że ktoś mu przerwie zaczął wypełniać chwile pauzy na oddech.
Było mu wszystko jedno co Obsydian wybierze, wystarczało, że spod lekko uchylonych powiek, zza woalki węgielnie czarnych rzęs
widział dostrzegał migające obrazy i kolorowe przesunięcia podczas scrollowania serwisu.
Ciche skrzypnięcie materaca wyrwało go z odrętwienia na ledwo parę sekund; czuł, że Midnightrose wyciągnął się obok i znów nawiedziło go niewygodne wrażenie, że nie jest u siebie. Raczej na łóżkowej obczyźnie.
—
Posuń się, tu jest wąsko — ofuczał go po tym, jak niemal zsunął się krawędzią. —
O, o. Mhm.
Pomruk zadowolenia, bardzo znaczący i zgoła odmienny od tych nerwowych. Gdyby urodził się kotem, byłby pewnie tym głośnym, co mruczy rozgłośnie gdy się go zabawi drapaniem pod brodą. Och, czy nie mieli takiego kocura, kiedyś, dawno temu? Burego, z wyszczerbionym jak ukruszona filiżanka uchem, okropną przylepę i patentowanego lenia...?
Co raz zapadał w niewyraźny letarg z którego cyklicznie się wybudzał, oddychał głośniej, wzdychał, jakby wynurzył się ze zbyt długiego przebywania pod wodą i tak wciąż na nowo, przez cały pierwszy odcinek i pół drugiego.
Nigdy nie zasnął w czyimś łóżku. To znaczy, nie świadomie. Od klientów zawsze wychodził przed porannym szarzeniem nie chcąc przebywać z nimi, na spoconej pościeli, tuż obok lepkiego ciała dłużej niż to konieczne. Z Moranem to było różnie, ze dwa albo trzy razy został, ale na swoją obronę mógł się upomnieć, że Rohypnol miał stosunkowo długi okres półtrwania i po prostu nie był świadomy nie tylko gnicia na trzeszczącym, cuchnącym fajkami i spermą materacu, ale w ogóle czegokolwiek.
Materac Obsydiana pachniał o niebo lepiej, mocno neutralnie mydlinowym proszkiem do prania prześcieradeł, może miejscami jakimś niknącym, lecz wciąż uchwytnym gdy się postarać odbiciem perfum.
Przed końcem drugiego odcinka kontaktował już na tyle słabo, by przerzucić opancerzoną w miękką flanelę łydkę przez kostkę Obsydiana, a palcami jednej dłoni (tej, której akurat sobie nie przyleżał) uchwycić go - nie, broń boże, nie za ramię - ale z nieśmiałości przebijającej nawet w momentach sennego odłączenia, za sam materiał u rękawa koszuli. To była prawdziwa rzadkość, przyłapać pana Chodząca Doskonałość w tym stanie, z niezbyt dokładnie wklepanym kremem do twarzy zlepiającym rzęsy w mokre piórka, przejawiającego nietypowe potrzeby natury kontaktowej, ze smugą po miętowej paście do zębów na krawędzi szczęki. Kiedy akurat nie syczał, nie wściekał się o krzywo rozłożony dywan i nie udawał, że jest ponad wszystko, teoretycznie dało się go ponoć lubić.
Nie wiedział. Sam się po prostu kurewsko nie znosił.
Obsydian Midnightrose