imie i nazwisko
Benjamin Sullivan
pseudonim
Benji
data i miejsce urodzenia
12.12.1999
dzielnica mieszkalna
Chinatown
stan cywilny
Kawaler
orientacja
Hetero
zajęcie
Sprzedawca
miejsce pracy
Mox Boarding House
wyznanie
Sam nie wie
jestem
miejscowy
w Seattle od:
1999
Smaki dzieciństwa. Codzienny zestaw śniadaniowy serwowany przez ukochaną matkę Amber od momentu, w którym w jamie ustnej pojawiły się pierwsze mleczaki, a ojcu nie brakowało hajsu na dentystę. I choć gotowanie nie było jej mocną stroną (jak również zajmowanie się domem i wszystkie czynności, które dobra pani domu czynić powinna), tak miłością do dzieci oplotła całe swoje życie. Wkładała wszelkich starań, by młodemu Benjaminowi, jak i potem jeszcze młodszej siostrze Sky w życiu nie brakowało codziennych uśmiechów, zabawek w kuferku, kraciastych ubrań na tyłku, witamin w obiedzie oraz odpowiednich lekcji życiowych, przekazanych w cowieczornej dobranocce. Byli kochani. Kochani szczerze i z głębi serca, wyrastając powoli na mądre i zdrowe dzieci.
Kanapki z szynką i cytrynowa oranżada w proszku.
Szkolny lunch. Zestaw idealnie spakowany każdego ranka w kolorowym pudełku z podobizną Spider-Mana i niewielką karteczką z napisem miłego dnia. Zawsze jak w zegarku spożywany pomiędzy lekcją czwartą a przerwą na grę w piłę z chłopakami za lewym skrzydłem szkoły. Dużo miał znajomych. Uczył się również wzorowo. Nie brakowało mu chęci, nie brakowało ambicji. Nauczyciele byli dumni, nie wspominając nawet o rodzicach, którzy niczym pawie na wybiegu przechwalali się zdolnym synem przy każdej możliwej okazji. Rokuje wysoko, na prawnika albo lekarza, chwaliła się matka nawet pieprzonemu księdzu na parafii. A Benji? Benji po prostu żył własnym tempem, niewzruszony oczekiwaniami, brudząc buty przy deptaniu ślimaków w deszczowe dni i wyjadaniu cynamonowych ciastek z górnej półki w kuchni.
Winogrona bezpestkowe i banany w czekoladzie.
Wakacyjny zestaw, serwowany każdego dnia podczas letnich wizyt w słonecznym Sammamish, na wschód od Seattle, w domu letniskowym rodziców tuż przy jeziorze. Konsumowany pod masywną, zieloną lipą, samotnie stojącą przy plaży, gdzie Benji i Sky spędzali większość swojego czasu. On szkicując pierwsze komiksy o superbohaterach, walczących z plagą zombie, ona natomiast z książką w ręku, zaczytując się po łokcie w romantycznych fanfikach z wattpada.
Wanilia i miętowe fajki.
Tak smakowały jej usta, kiedy po wypaleniu wieczornego petka na ławce przy placu zabaw, smarowała usta przeźroczystym balsamem, by już po chwili otulić te jego miękkim, długim pocałunkiem. Był zakochany. Po same uszy. Świata nie widział poza tymi pięknymi czekoladowymi oczami i bujnymi lokami, którymi mógł bawić się godzinami, wplatając w nie smukłe palce. Planował z nią przyszłość. Planował oświadczyć się zaraz po ukończeniu szkoły, znaleźć dobrze płatną pracę, zbudować dom, posadzić drzewo i może nawet spłodzić syna, chociaż matka pewnie wolałaby wnuczkę. Był przekonany, że my będzie już na zawsze, a imiona wyryte pod drzewem za szkołą średnią nigdy nie wyblakną. Wszyscy jednak wiemy, jak los lubi płatać figle.
Sól i wodorosty.
Tylko ten posmak pozostał w ustach po najgorszym dniu jego życia. Kiedy to w ciepły, sobotni wieczór wybrał się nad wodę w towarzystwie kumpli i dużej ilości gorzkiego piwa. Głośna muzyka, konkurs na najdłuższy bek, syk otwieranego piwa i jeden głupi pomysł, który zakończył się tragedią. Kto pierwszy dopłynie do bojki i z powrotem wygrywa flaszkę. I chociaż jako pierwszy przy brzegu zorientował się, że brakuje jednego przyjaciela, tak na pomoc było już za późno. Krzyczał. Płynął. Płakał. Znowu krzyczał. A potem woda przykryła łzy. Wyszedł na brzeg z kumplem na rękach, zaklinając los, by dał mu jeszcze jedną szansę. Na marne. W życiu nie było drugich szans.
Alkohol i koka.
Nowa dieta. Dieta cud. Stosowana w stanach niżu nastrojowego, wspomagająca brak myślenia oraz chwile wytchnienia. Praktykowana codziennie, niszczyła świat Benjamina z każdym kolejnym dniem. Zmienił się. Jego całe życie się zmieniło. Zaczynając od znajomych, którzy w większości zajmowali się dilerką, przez ćpanie oraz porzucenie planów na kontynuowanie edukacji i szczęśliwego zwiazku, aż po wypraktykowanie czystego wyjebanizmu. Nic go nie ruszało. Nic nie cieszyło. Wina za śmierć przyjaciela sprowadziła go na samo dno ludzkiej egzystencji, gdzie pozostał przez dobry rok, żyjąc prochami i zakrapianymi imprezami, aż w końcu pogodził się ze stratą.
Pizza i czarna kawa.
Pierwszy posiłek w nowym mieszkaniu w samym centrum Seattle. Zobaczysz, będzie nam się tu zajebiście mieszkać, powtarzał Chuck, poprawiając długie do ramion włosy i wpychając do ust wielki kawałek hawajskiej. I faktycznie tak było. Na Chinatown w końcu poczuł, że staje na nogi. Rzucił ćpanie i odstawił picie alkoholu. Nawet robota w Mox Boarding nie wydawała się taka zła. W końcu płacili mu za granie w planszówki z klientami i sprzedawanie gier, czego tu nie lubić? Życie było dobre. Tylko czasami bolało.