pięć
Jericho Cel Tradat niespecjalnie lubił czytać – już nie, chyba zwyczajnie zraniony obietnicami przez lata dawanymi mu przez książki, a łamanymi przez życie – ale potrafił to robić. Zwykle – nawet ze zrozumieniem. Kształty kojarzyć w literki, literki układać w wyrazy, wyrazy – odczytywać w konkretnych ciągach, tu i ówdzie tylko posiekanych niekiedy blizenkami przecinków i pryszczami kropek. Kiedyś masowo pochłaniał poezję i powieści drogi. Podobało mu się, że ledwie rozchylał skrzypiące zużyciem obwoluty, a czuł się raczej tak, jakby otwierał przyrdzewiałe okno Mustanga rozpędzonego autostradą w drodze wszędzie i donikąd za tym samym zamachem. Mógł dzięki temu siedzieć w domu, na piętrze, słuchając jak matka pije i zbiera się do wyjścia na miasto, albo jak jego rodzeństwo drze – zarówno się jak i między sobą przysłowiowe koty – jednocześnie przenosząc się gdzieś daleko, pod adresy o wiele dalsze i o wiele mniej bolesne, niż jego własny.
W ostatnim czasie jednak, jeśli w ogóle, dwudziestopięciolatek czytał głównie zawiadomienia, wezwania do zapłaty i ulotki. Dostarczane mu na próg, porzucane w blaszanej puszce skrzynki na listy, troczone pstrokatymi wypustkami pinezek do tablicy korkowej w Centrum Rodzinnym, przez które załatwiał formalności alimentacyjne; i, wreszcie, rozłożone w połyskliwe, szeleszczące wachlarze na blatach przychodnianych stolików.
I właśnie w jednej z takich broszurek wyczytał któregoś razu – chyba czekając na odbiór azytromycyny (i podśmiewając się ze zbieżności między nazwą leku na trypra i imieniem swojej własnej siostry) – o różnych rzeczach, które były re-ko-men-do-wa-ne (dużymi, pomarańczowymi literami - jak dla debili, którzy bachora potrafili sobie zrobić, ale wychować go - już nie) dla prawidłowego rozwoju dziecka.
Pisano tam, na przykład, o bliskości z naturą (na ulotce było zresztą zdjęcie łąki i rzeki, i nieba w technikolorowym odcieniu błękitu). O tym, że młodym umysłom sprzyja codzienna stymulacja multisensoryczna. To znaczy, że dobrze, żeby dzieci biegały boso, słuchały ptaków i taplały się w błocie. Że powinno się im pozwalać żreć co chcą i kiedy chcą, i bawić się jedzeniem, bo to pobudza wszystkie dostępne zmysły i rozwija połączenia nerwowe w głowie. Było jeszcze o tym, że takie gówniarze powinny jeść dużo białka – dla wapnia i budowania traktów (czyli, wyjaśniali, takich jakby ścieżek) neuronalnych z przodu mózgu (na to też była jakaś nazwa, ale Jericho nawet nie tyle zapomniał, co od początku miał ją trochę w dupie), i wąchać różne rzeczy (szkoda tylko, że nie klej – w takim przypadku w South Parku geniusze wyrastaliby ze spękanego asfaltu masowo, jak grzyby po sążnistym deszczu).
Teraz, ciągnąc krawężnikiem 14th Avenue i Henderson Street, brunet dochodził do wniosku, że Zara trafiła jednak w sedno (albo, że Zarze po prostu trafiło się – jak ślepej kurze ziarno) z tym mieszkaniem na samym skraju South Parku, tam, gdzie kończyła się przemysłowa połać magazynów i fabryk, a zaczynała wstęga Duwamish Waterway.
To były prawie optymalne warunki do wychowywania dziecka, no nie? Blisko do przyrody (jaka by ta przyroda nie była, i jakiegokolwiek stężenia rtęci nie zawierała w sobie), w otoczeniu nieustających dźwięków – od łoskotu ciężarówek przeładowywanych na stacji Chevron, przez wrzask mew żerujących przy tutejszej marinie, aż po metaliczny jęk urządzeń pracujących dwadzieścia-cztery na dwadzieścia-cztery w nieodległych hangarach Boeinga, i z całym szeregiem różnych innych bodźców pobudzających wrażliwość i czujność - jak liczne dziury w betonowej nawierzchni, rozrzucone sporadycznie namioty rozbite przez bezdomnych, placki wielobarwnego graffiti i szczerby powybijanych okien. Co prawda w szkole mówili co innego – kiedy był ostatnio na wywiadówce Elvisa; dając Jericho do zrozumienia, że jego syn może jednak nie być geniuszem (i męczyć się w środowisku jak to – głośnym, brudnym i przesiąkniętym smrodem spalin), ale Jericho pierdolił szkołę od ponad ośmiu lat, i nie wiedział czemu niby miałoby się to teraz nagle zmienić.
Za każdym razem gdy się tu zapędzał - w przeciwieństwie do dzisiejszej okazji, najczęściej robiąc to jednak proszony i zgodnie z planem - trochę bolało go, że Elvis na stałe mieszka z matką, a nie z nim samym. Z drugiej jednak strony widział przecież, że ma to sens - zwłaszcza porównawszy własny, wolnostojący domek (wiecznie niedogrzany, wiecznie oblegany przez stada żerujących na nim klientów i dłużników) do niebrzydkiego, trzypiętrowego budynku, na którego ostatnim piętrze jego siedmiolatek żył z Zarą, swoim żółwiem Iggy'm (tak, od Pop'a i drugie "tak" - darowanym chłopcu przez ojca) i kolekcją pluszowych zwierząt o kostropatych ciałkach i mało inteligentnych wyrazach mordek.
Wspinając się po szkielecie metalowych schodów, którymi należało najpierw wspiąć się ponad Seattle Lite, dopiero potem wchodząc do budynku i, przez klatkę schodową, na piętro, powtarzał to sobie jak mantrę.
Że ma to sens.
- Ma to sens.
- Naprawdę ma to sens.
Ale w chwili, w której zadzwonił do drzwi - trochę po szesnastej, trochę przed siedemnastą, z naręczem pączków zgarniętych z King Donuts w Rainier Valley (niestety - poprzedniego dnia) i wiechciem kwiatów, takim w zupełnie nieprawdopodobnych, neonowych kolorach), był dopiero na dwudziestym ósmym.
Cóż. Następnym razem spróbuje znowu.
- Zara, chica! - Zawołał przez przepierzenie moskitiery dzielącej zewnętrzne drzwi od wewnętrznych (jak wszędzie w South Parku - jakby mimo wszystkich nieszczęść od urodzenia wpisanych w życiorys człowiek dostawał przymusowy bonus w postaci podwójnej framugi); przeczuwał, że prosi się o gniew, ale wydało mu się to całkiem zabawne - Ey, ey, ey!