Ból, jaki sprawiała mu paznokciami — zostawiającymi czerwone ślady na ramionach i plecach, jak niemy wyrzut sumienia, mający nadejść dużo później, w postaci krwistej ścieżki na skórze i wyraźny znak, że oto pierwszy raz od lat Bee stała się prawdziwa, namacalna i zostawiła po sobie symbol wrzeszczący światu “to moje” — zalewał jego wzburzoną świadomość falami nieracjonalnej przyjemności. Cierpienie i rozkosz zlały się w jeden nierozerwalny strumień świadomości, a Jonathan bez wahania skoczył do niego na główkę i zanurzył się w nim cały.
A kiedy to rajskie wrażenie rozlewało się po ciele, nie był mu potrzebny tlen. Gorące usta Bee znaczyły linię szczęki, aż w końcu odnalazły usta; żeby jeszcze na ulotną chwilę spleść ich oddechy i przedłużyć to, co musiało się skończyć. Już. Teraz. Nie mogli przecież tak trwać; bliskość spalała wszystkie mury budowane przez Jonathana z taką łatwością, jakby były wzniesione z trzciny.
Dawała ułudę, że jeszcze kiedyś, na tym świecie
mogliby być razem;
być . s z c z ę ś l i w i .
Odrzucony wcześniej nonszalancko rozsądek wracał teraz nieśmiałą falą, pukając do drzwi umysłu Singletona, zatrzaśniętych przez ostatnie kilkanaście minut dla wszystkiego i wszystkich, co nie było Bee albo nie wiązało się z seksem z Bee. Kiedy rozluźniła uda zaciśnięte na jego biodrach i zsunęła się z niego, zostawiła po sobie orzeźwiającą pustkę oraz chłód, które jednym smagnięciem wymyły mu te wzniosłe mrzonki z głowy.
Westchnął, słysząc jej słowa i zdając sobie sprawę z faktu, że nadszedł czas na tylko chwilowo odłożoną rozmowę, jaka ich czekała po dwóch latach milczenia. Odchylił na moment głowę i przymknął powieki, witając ponownie przyjemną samotność zamykającą się dookoła niego w bezpiecznym, znajomym objęciu, którego łaknął po tak obezwładniającej bliskości Bee.
Rozkoszował się nią jeszcze przez kilka uderzeń serca.
— Jeśli nie masz go w rękach, nie nazywaj go swoim — odpowiedział z wyczuwalnym pobłażaniem, choć nie mogła widzieć jego twarzy, bo wciąż stał w tym samym miejscu. — Brawura imponuje tylko idiotom.
Po tych słowach zasunął rozporek spodni, zapiął skórzany pasek za kilka tysięcy, z którym Bee nie obchodziła się zbyt delikatnie i dopiero wtedy odwrócił się w stronę wnętrza pokoju. Spojrzeniem wyłapał sylwetkę Bee, choć nie dlatego, że przyciągała go jak magnes i skupiała całą uwagę — tak jak robiła to wcześniej, przed tym wszystkim. Patrzył na nią, ponieważ chciał obserwować jej twarz i każdą najdrobniejszą zmianę na niej; z tych, które kobieta będzie chciała mu pokazać. Bo teraz, zaspokojony i zadowolony, Jonathan nie zamierzał już dłużej zachowywać się jak narwany, zaślepiony cyckami dzieciak.
Przeszedł przez salon w stronę tych samych drzwi, w których się wcześniej pojawił; tych prowadzących w głąb domu, do pokoi przeznaczonych dla prawdziwych gości, a nie nachalnych naciągaczy marnujących jego cenny czas.
— Przodem — rzucił, szarpiąc za klamkę i szeroko otwierając drzwi prowadzących wprost do czeluści domu, w którym Bee bywała już przecież gościem.
Poprowadził ich do drugiego, prywatnego salonu — nie rodzinnego, bo takiego nie posiadał w tym domu — ale tego, w którym załatwiał interesy. Kiedy znaleźli się w środku, Jonathan nonszalancko machnął otwartą dłonią w stronę barku zajmującego jedną ze ścian, gdzie butelki były położone w równych rzędach na srebrnych półkach za przeszkleniem. W ten sposób dał Bee znać, że ma się sama częstować.
On nie pił; wyciągnął papierosa i przez chwilę obracał go między palcami.
Chciało mu się palić jak skurwysyn, a jednocześnie nie chciał zmącić myśli i dać się im rozpierzchnąć za sprawą tytoniu przed tą rozmową.
— Więc zabiłaś starego Durante — odezwał się nagle. To było stwierdzenie, a nie pytanie.
Znowu.
Który to raz?
— A teraz łazisz po mieście ze swoją zabawkową klamką i nachodzisz porządnych obywateli w ich porządnych domach. — Prowokacyjny uśmiech był widoczny tylko w blasku jego oczu. — Co więcej, stwierdziłaś, że Seattle będzie doskonałym miejscem, w którym można przechować te twoje graty z antykwariatu — zmienił nieznacznie narzucony przez nią temat, nakierowując ich rozmowę na to, co interesowało go obecnie o wiele bardziej i nie starając się nawet być przy tym subtelnym. Potrzebował informacji, bo poszarpana układanka splotu wydarzeń z tamtych miesięcy za cholerę nie chciała ułożyć się w całość i najwyraźniej brakującym elementem znów była niepewna, chaotyczna i nieprzewidywalna rola Bee w całym ciągu wydarzeń.
Pozbyła się męża — początkowa ulga spotęgowana pragnieniem szybkiego numerku, teraz powoli, wraz z powrotem umiejętności logicznego myślenia, zmieniała się raczej w konsternację i problemy rysujące się na horyzoncie.
— Zaspokój jeszcze jedno z moich pragnień, Bee — podjął po krótkiej pauzie, nie spuszczając spojrzenia w kobiety. Nie było w nim już jednak ani prowokacji, ani iskierki rozbawienia; Jonathan pozostał poważny. — I powiedz mi: przed czym uciekasz? — zapytał wprost. Nie miał żadnych wątpliwości, że to była ucieczka. Że gdyby nie zmusiły jej do tego okoliczności, nie stanęłaby tu dzisiaj przed nim i nie dała mu się zerżnąć. — Co stało się w Los Angeles, że twoje rzeczy nie są tam już bezpieczne?
Że . t y . nie jesteś bezpieczna.
Nie zamierzał pytać o tajemniczy opatrunek, który nerwowo zasłoniła, jeszcze zanim zdążyła na dobre dojść do siebie po orgazmie. Istniała bardzo cienka granica pomiędzy troską a nachalnością — pomiędzy przyjacielem a skończonym, naiwnym idiotą, który za dużo sobie wyobraża.
Jonathan nigdy nie był tym drugim.