- no cóż,
Ważne: nie szło o język sam w sobie, to znaczy o to, że jedna strona mówi, powiedzmy, wyłącznie po francusku, a druga po mandaryńsku. Ani o słowa w ogóle. Bo przecież nie trzeba znać alfabetu – w jakimkolwiek, albo w kilku językach – żeby się z kimś dogadać.
Wystarczy spojrzeć na Mary-Jane, i sposób, w jaki rozmawiała ze swoim ojcem (i im mniej, zdawało się, obecna w ich życiu była jej matka, teraz ograniczywszy się już niemal całkowicie do kontrolnych SMSów z Europy, i co-któregoś z połączeń, szczęśliwie niezaburzonych międzykontynentalnym szumem i różnicą czasu, tym lepiej im te „konwersacje” wychodziły), używając systemu kwileń, czknięć i parsknięć, bąbelków śliny dmuchanych spomiędzy górnej i dolnej wargi, serii sylab produkowanych mniej i bardziej entuzjastycznie, powłóczystych spojrzeń posyłanych spod sennawej powieki oraz całej, kurwa – Harper nigdy nie przypuściłby, że ledwie dziewięć kilogramów życia będzie w stanie generować aż taką feerię lotnych chemikaliów - g a m y woni i smrodków, które brunet nauczył się tłumaczyć sobie w „tato, zgaga”, „tato, kupa” i, ostatnio, „tato, myślałam, że tak, ale jednak nie lubię jabłka z cynamonem”.
Chodziło o brak jakiejkolwiek komunikacji. Taki, mniej więcej, jaki przeciętny człowiek ma, powiedzmy, z powietrzem (no chyba, że ktoś jest jednym z tych mindfulness-szajbusów zaprawionych New Age’m, którzy każdym oddechem starają się walidować wszystkie żywioły i elementy swojego otoczenia, dziękując drzewom, i kwiatom, że przeprowadzają tę swoją fotosyntezę, i ziemi pod stopami, że można po niej stąpać, i dwutlenkowi węgla za to, że dwutlenkuje-węgluje bezustannie, bezwonnie, i bezwarunkowo). A więc i za tą komunikacją, potencjalną choćby, stojącej inicjatywy. Jakiejkolwiek próby - nawet, jeśli nie zna się słów albo dialektu. Uśmiechu posłanego nad okładką snobistycznego, ale przynajmniej całkowicie wegańskiego menu, albo trochę nieporadnego, ale zdecydowanie niepozbawionego starań, ”jak lot?”, albo ”dużo tu cieplej, co? – niż w tym waszym Seattle” w oczekiwaniu na przystawki.
Pewnie nie powinien się przejmować. Wzruszyć ramionami okrytymi karmazynem marynarki – niezbędnej części zbroi z gatunku Uwaga, Poznajemy Rodziców! – i wziąć kolejny łyk martini tak bardzo dziewiczego, jak dziewicza była jego własna dupa w końcu czerwca, ale już nie w początkach lipca kończącego się powoli roku. Uznać, że - no trudno. Jak nie, to nie. Nie był przecież od tego, żeby lubili go wszyscy dokoła.
Sęk w tym, że Harper nie miał zwykle problemów z ludzką antypatią. Za długo siedział w show-biznesie, a jeszcze wcześniej – przy jadalnianym stole w towarzystwie własnych rodziców – żeby nie nauczyć się, najpierw, dostrzegać od razu, gdy ktoś za nim nie przepadał (jak, chociażby, jego własny ojciec), a potem: jak sobie z tym radzić, aż do wykształcenia w sobie zdrowego olewactwa.
Nienawykły był natomiast do obojętności. Wypisanej, na przykład, w bladym spojrzeniu mężczyzny, którego oficjalnie nazywał Kentem, w rozmowach z Zachary’m – jego ojcem, a we własnych myślach swoim przyszłym teściem, zdającym się omijać harperową sylwetkę tak, jak wymijać mogą się dwa namagnesowane ciała o tym samym ładunku elektrycznym. Albo w tym, że mówił przez niego. Głównie do swojej żony, czasem do swojego syna, raz nawet do Mary-Jane, którą nazwał „młodą panienką” [na co Harper zareagował wniebowziętym (fałszywie) uśmiechem, rzeczona panienka – głośnym: „KHA” wyplutym na swój śliniaczek razem z drobinką zielonego groszku, a Zach – prawie dławiąc się łykiem wody z cytryną i z lodem (w miejscu podwójnej wódki, na którą obydwaj – to znaczy i Harper-Jack, i Zachary - mieli teraz chyba całkiem konkretną ochotę)].Ale nigdy do Dwellera.
No, Tego Dwellera.
O którym pisały gazety, rozmawiali ludzie siedzący dwa, przyozdobione bardzo kalifornijską, i wyraźnie drogą, imitacją płatków śniegowych z brokatowej bibułki, obite w drogi plusz restauracyjne boksy dalej, i który (Harper mógł tylko wyobrażać sobie proces myślowy Kenta, ale nie zdziwiłby się, gdyby takie właśnie płynęły przezeń treści)
- rżnął mu pierworodnego.
- Prawda? - Harper nie przepuszczał okazji (niejednej: bo w tym samym czasie, któryś już raz tego wieczora, biegł skrytą pod blatem stolika dłonią wzdłuż uda Zachary'ego; niewinnie, zatrzymując się w newralgicznym punkcie, w którym zwykle kończyły się bokserki, a zaczynała zabawa) - Masz absolutną rację, Serene. Może żaden ze mnie ekspert... - Skromnie - Ale jestem pewien, że pomógłby masaż przed podaniem. Na przykład oliwą, albo octem balsamicznym... Warzywa korzeniowe są wyjątkowo krnąbrne pod tym względem. Trzeba im poświęcać dużo uwagi - Nie spojrzał na siedzącego obok Zacha, i nie puścił do niego oka. Otarł za to górną wargę brzeżkiem materiałowej serwety, i przeniósł spojrzenie na swoją córkę, usadzoną dumnie w wysokim krzesełku. Znał tę minę. I inne miny też znał - O, a naszą młodą panienkę to chyba trzeba przewinąć, co? No, chodź, artystko - Krótko ścisnął to miejsce nad rzepką kolanową Zacha, które tak lubił całować, kiedy byli sami, a potem wysunął się zza stolika, i wyswobodził Mary-Jane z objęć jej dziecięcego tronu - Przeprosimy was na chwilę. Serene, czy mam po drodze powiedzieć kelnerowi, żeby przynieśli nam jednak po jakimś innym korzeniu?