WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

zach & harper, LA, dec 2022

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Gdyby Harper-Jack, Joachim, Dweller, nie był sobą, tylko innym, zaczepnym w charakterze i trochę nieudolnym w myśleniu o konsekwencjach ciemnym-szatynem-prawie-brunetem (albo, zależnie od kąta padania światła, jasnym-brunetem-prawie-szatynem) o ostrym wykroju szczęki i spojrzeniu zawsze ciut jakby rozmytym marzycielstwem, a ciut – zamiarem psoty, może okazałoby się, że jest nieco bardziej biegły w sztuce porozumiewania się z ludźmi, którzy
  • no cóż,
nie mówią.

Ważne: nie szło o język sam w sobie, to znaczy o to, że jedna strona mówi, powiedzmy, wyłącznie po francusku, a druga po mandaryńsku. Ani o słowa w ogóle. Bo przecież nie trzeba znać alfabetu – w jakimkolwiek, albo w kilku językach – żeby się z kimś dogadać.
Wystarczy spojrzeć na Mary-Jane, i sposób, w jaki rozmawiała ze swoim ojcem (i im mniej, zdawało się, obecna w ich życiu była jej matka, teraz ograniczywszy się już niemal całkowicie do kontrolnych SMSów z Europy, i co-któregoś z połączeń, szczęśliwie niezaburzonych międzykontynentalnym szumem i różnicą czasu, tym lepiej im te „konwersacje” wychodziły), używając systemu kwileń, czknięć i parsknięć, bąbelków śliny dmuchanych spomiędzy górnej i dolnej wargi, serii sylab produkowanych mniej i bardziej entuzjastycznie, powłóczystych spojrzeń posyłanych spod sennawej powieki oraz całej, kurwa – Harper nigdy nie przypuściłby, że ledwie dziewięć kilogramów życia będzie w stanie generować aż taką feerię lotnych chemikaliów - g a m y woni i smrodków, które brunet nauczył się tłumaczyć sobie w „tato, zgaga”, „tato, kupa” i, ostatnio, „tato, myślałam, że tak, ale jednak nie lubię jabłka z cynamonem”.

Chodziło o brak jakiejkolwiek komunikacji. Taki, mniej więcej, jaki przeciętny człowiek ma, powiedzmy, z powietrzem (no chyba, że ktoś jest jednym z tych mindfulness-szajbusów zaprawionych New Age’m, którzy każdym oddechem starają się walidować wszystkie żywioły i elementy swojego otoczenia, dziękując drzewom, i kwiatom, że przeprowadzają tę swoją fotosyntezę, i ziemi pod stopami, że można po niej stąpać, i dwutlenkowi węgla za to, że dwutlenkuje-węgluje bezustannie, bezwonnie, i bezwarunkowo). A więc i za tą komunikacją, potencjalną choćby, stojącej inicjatywy. Jakiejkolwiek próby - nawet, jeśli nie zna się słów albo dialektu. Uśmiechu posłanego nad okładką snobistycznego, ale przynajmniej całkowicie wegańskiego menu, albo trochę nieporadnego, ale zdecydowanie niepozbawionego starań, ”jak lot?”, albo ”dużo tu cieplej, co? – niż w tym waszym Seattle” w oczekiwaniu na przystawki.
Pewnie nie powinien się przejmować. Wzruszyć ramionami okrytymi karmazynem marynarki – niezbędnej części zbroi z gatunku Uwaga, Poznajemy Rodziców! – i wziąć kolejny łyk martini tak bardzo dziewiczego, jak dziewicza była jego własna dupa w końcu czerwca, ale już nie w początkach lipca kończącego się powoli roku. Uznać, że - no trudno. Jak nie, to nie. Nie był przecież od tego, żeby lubili go wszyscy dokoła.

Sęk w tym, że Harper nie miał zwykle problemów z ludzką antypatią. Za długo siedział w show-biznesie, a jeszcze wcześniej – przy jadalnianym stole w towarzystwie własnych rodziców – żeby nie nauczyć się, najpierw, dostrzegać od razu, gdy ktoś za nim nie przepadał (jak, chociażby, jego własny ojciec), a potem: jak sobie z tym radzić, aż do wykształcenia w sobie zdrowego olewactwa.
Nienawykły był natomiast do obojętności. Wypisanej, na przykład, w bladym spojrzeniu mężczyzny, którego oficjalnie nazywał Kentem, w rozmowach z Zachary’m – jego ojcem, a we własnych myślach swoim przyszłym teściem, zdającym się omijać harperową sylwetkę tak, jak wymijać mogą się dwa namagnesowane ciała o tym samym ładunku elektrycznym. Albo w tym, że mówił przez niego. Głównie do swojej żony, czasem do swojego syna, raz nawet do Mary-Jane, którą nazwał „młodą panienką” [na co Harper zareagował wniebowziętym (fałszywie) uśmiechem, rzeczona panienka – głośnym: „KHA” wyplutym na swój śliniaczek razem z drobinką zielonego groszku, a Zach – prawie dławiąc się łykiem wody z cytryną i z lodem (w miejscu podwójnej wódki, na którą obydwaj – to znaczy i Harper-Jack, i Zachary - mieli teraz chyba całkiem konkretną ochotę)].Ale nigdy do Dwellera.
No, Tego Dwellera.
O którym pisały gazety, rozmawiali ludzie siedzący dwa, przyozdobione bardzo kalifornijską, i wyraźnie drogą, imitacją płatków śniegowych z brokatowej bibułki, obite w drogi plusz restauracyjne boksy dalej, i który (Harper mógł tylko wyobrażać sobie proces myślowy Kenta, ale nie zdziwiłby się, gdyby takie właśnie płynęły przezeń treści)
  • rżnął mu pierworodnego.
- Trochę twardawy ten korzeń - Serene, która (choć Harperowi nadal ciężko było ocenić autentyczność jej intencji) zdawała się wykazywać ciut większe, niż jej mąż, chęci (czyt. jakiekolwiek) do inicjowania rozmów z synem i jego partnerem, wyraźnie przyjęła dobrze znaną muzykowi strategię budowania relacji na podstawie nienawiści, albo przynajmniej niechęci, dzielonej z tą drugą stroną. Do, no cóż... Do czegokolwiek. HJ wiedział co się dzieje, ponieważ jego własna matka robiła zwykle dokładnie to samo. W tej konkretnej chwili atak kobiety - wzmocniony o brutalne dźgnięcie Bogu ducha winnego warzywa widelcem - wymierzony został w grillowane mooli, zamówione tak przez nią, jak i przez Harpera, na pierwsze danie - Mogliby zblanszować.
- Prawda? - Harper nie przepuszczał okazji (niejednej: bo w tym samym czasie, któryś już raz tego wieczora, biegł skrytą pod blatem stolika dłonią wzdłuż uda Zachary'ego; niewinnie, zatrzymując się w newralgicznym punkcie, w którym zwykle kończyły się bokserki, a zaczynała zabawa) - Masz absolutną rację, Serene. Może żaden ze mnie ekspert... - Skromnie - Ale jestem pewien, że pomógłby masaż przed podaniem. Na przykład oliwą, albo octem balsamicznym... Warzywa korzeniowe są wyjątkowo krnąbrne pod tym względem. Trzeba im poświęcać dużo uwagi - Nie spojrzał na siedzącego obok Zacha, i nie puścił do niego oka. Otarł za to górną wargę brzeżkiem materiałowej serwety, i przeniósł spojrzenie na swoją córkę, usadzoną dumnie w wysokim krzesełku. Znał tę minę. I inne miny też znał - O, a naszą młodą panienkę to chyba trzeba przewinąć, co? No, chodź, artystko - Krótko ścisnął to miejsce nad rzepką kolanową Zacha, które tak lubił całować, kiedy byli sami, a potem wysunął się zza stolika, i wyswobodził Mary-Jane z objęć jej dziecięcego tronu - Przeprosimy was na chwilę. Serene, czy mam po drodze powiedzieć kelnerowi, żeby przynieśli nam jednak po jakimś innym korzeniu?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Tego wieczoru Zachary Abel Prescott przede wszystkim c z u ł . Co śmieszniejsze – tak samo ”na”, jak i ”w” sobie; i w różnych, siebie, punktach. Na języku, na przykład: różne słowa, które w przejażdżce z gardła cisnęły mu się na usta, umyślnie kneblowane wmuszanymi w splątany żołądek kąskami duszonej cykorii.
W centralnym punkcie pomiędzy łopatkami – kiedy o mało co nie zakrztusił się łykiem cytrynowej wody – dłoń Harpera, podsuniętą w wyprzedzającym zdarzenia przeczuciu; jak robił to zresztą zawsze, kiedy istniało ryzyko, że Zachary uderzy się o jakiś rant albo się poślizgnie, albo potknie, albo zahaczy ręką o kubek z herbatą zalaną zwykle niemal po sam czubek. I jak robił to z Mary-Jane, wzbijając się na wyżyny ojcowskiego instynktu (który może i przyszedł z opóźnieniem, ale zdawał się rozgościć, wreszcie, na dobre).
Czuł też spojrzenia – oblegające go z każdej strony; wtedy, kiedy w talerzu bardziej dłubał, niż z niego jadł, i kiedy zadzierał głowę, ulotnymi zrywami włączając się w dyskusję. Albo kiedy zerkał kontrolnie w kierunku Harpera i jego córki.
Chrząknął.
Ich córki.
Upewniał się, czy sobie radzą. A wyglądało na to, że radzili sobie lepiej od niego. Z Joachima był po prostu dumny – ale MJ, która zdążyła rozpłakać się zaledwie raz (i to przed wejściem do restauracji), przynosiła jakiś inny, niepojęty dotychczas wymiar ulgi. Młody Prescott naprawdę zaczynał wierzyć, że chociaż te Święta – na papierze (gdyby zrobić wyciąg ze statystyk, włączając w nie ogół szans na nie/i/powodzenia) – groziły katastrofą, koniec końców w stanie byli je spędzić bez poniesienia ofiar.
Wreszcie: czuł także dłoń bruneta, ślizgającą się nie tylko poniżej wspomnianych spojrzeń, ale także pod bielą obrusowego, plamoodpornego nakrycia. I ta dłoń była winowajcą każdego rozmytego „hm?” i „co, mamo? mogłabyś powtórzyć?” („nie, nie pamiętam gdzie jedliśmy tę kolokazję”, „tak, była pyszna, mhm”), którymi, w nieudolnych interwałach, wskakiwał z powrotem w tok rozmów.
Jasne – tak samo Serene, jak i Kent, mieli sporo do przetrawienia. Takich rzeczy (i wyznań, jak to zwykle bywało, wyznawanych po fakcie), które nie umywały się do mikroskopijnych porcji serwowanych na dużych, kanciastych w kształcie talerzach. Nawet ten nieszczęsny korzeń, na którym wyżywano się teraz z obydwóch frontów; że za twardy, za trudny do rozgryzienia i jeszcze gorszy do przełknięcia – nie równał się widocznie prawdzie, którą może i przeczuwali – ale z którą zmierzyć musieli się zupełnie nagle (równo z telefonem Zacharego, który zapowiedział ten swój dwuosobowy nadbagaż).
Byłoby cudownie. Dziękuję, Harper.
Serene naprawdę się starała.
A może po prostu nie znała tej twarzy Harper-Jacka, którą pamiętał Kent. (Pamiętał ją doskonale.) Nie musiał – na przykład – pytać o to, o co zapytałby, gdyby na miejscu Harpera zasiadał inny, zaczepny w charakterze i trochę nieudolny w myśleniu brunet. Bo zapytałby, w pierwszym rzucie zainteresowania, gdzie się poznali. Ale Kent Prescott znał już odpowiedź na to pytanie.
I ta odpowiedź wcale mu się nie podobała.
Może czuł się winny.
Poradzisz sobie? Jackie? – I, zanim szatyn pozwolił mu pognać w kierunku jednej z tych uniwersalnych toalet wyposażonej w różne bajery, łącznie z przewijakiem – delikatnie się uniósł.
I pocałował go w policzek.
Ciężko stwierdzić, czy muzyk zdążył zniknąć za przepierzeniami boksów, czy wstrzymał się, podchwyciwszy część (albo całość) rozmowy dotychczas trzymanej w ryzach. Ze szczególnym naciskiem na "dotychczas".
Co u Teresy?
Kent… błagam cię.
Nie, spoko, mamo. – Zachary zmarszczył brwi. Pociągnął też nosem, ale bez całego tego uczuciowego ładunku. Tak długo myślał o tej rozmowie, że w zasadzie, poza nerwami żrącymi go żywcem, poczuł też ulgę. – Zerwaliśmy. Mam ci streścić całą historię?
Po prostu nie rozumiem dlaczego.
Jesus fuck.Zach…O co ci chodzi? Nie wiem, potrzebujesz usłyszeć to wprost, czy jak? Że jeste-
Zach. Zach, nie obchodzi mnie “kim”, ani "jaki" jesteś. Ale to nie jest facet dla ciebie, na miłość boską. Serio, nie było nikogo innego? Musiałeś wziąć jakiegoś- – Prawie usłyszał, jak ojciec gryzie się w język. Prychnął. – Kogoś z taką przeszłością? Przecież on ma dziecko! – „I za grosz talentu”; chciałby sobie dopowiedzieć.
A trzeba przyznać, jak na beztalencie napsuł mu sporo krwi w biznesie.
Zacharemu zrobiło się gorąco. Pomyślał, że może nie-
Ale zanim pomyślał, zdążył też powiedzieć: cichutkie, niewyraźnie i bardzo łamliwe "my".
My, tato. My mamy dziecko.
Ogłupiałeś.
Kent… – Brzmiała, jakby się zacięła. „Kent – Zach – Kent – Zach”. – Zach, mógłbyś na moment…?
Jasne. I tak straciłem apetyt. ***Jack, jesteś tu jeszcze? Mogę wejść? Otworzysz?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Zdążył, zdążył.
To znaczy – zniknąć za geometrią modernistycznego horyzontu: wysokimi oparciami obitych szmaragdowym pluszem siedzeń, karbowanym pleksiglasem ekranu dzielącego ich część restauracji od tej „należącej” do osób, których nie było stać na rezerwację, wreszcie – za winklem ściany ciężkiej od obrazów i bogactwa eklektycznych ozdób, prezentowanych tu w celowej kontrze do minimalizmu innych wnętrz lokalu.
Krokiem napędzanym może nie tyle wilgocią samą w sobie, co tej wilgoci przeczuciem – to jest dziwnym, niekonkretnym, ale też graniczącym z pewnością przypuszczeniem, że Mary-Jane albo już się posikała, albo zrobi to za trzydzieści – do – pięćdziesięciu sekund.
  • Za każdym razem zdumiewało go, ile – i w jakim tempie – człowiek może nauczyć się o własnym dziecku przez sam prosty fakt częstszego przebywania w jego towarzystwie. I ile kłopotów może oszczędzić, jeśli podchodzi się do niej z odpowiednią atencją – czytając wskazówki wypisane na twarzy latorośli, i w ruchach jej ciała, i w ogólnym nastroju, zmiennym jak wrześniowa pogoda w Waszyngtonie.

Zastanawiał się też, czy tak już będzie zawsze –

    • czy też na jakimś etapie ta kruszyna, wczepiona teraz w jego bark i śliniąca mu połę marynarki, stanie się dla niego enigmą, tajemnicą; doroślejącym Kuriozum, którego – mimo prób – nie będzie w stanie zrozumieć, w konsekwencji nie będąc również władnym do przewidzenia jego kolejnych decyzji i zachowań.
      I, jeśli tak, to zastanawiał się również, jak – do diabła – on sobie z tym poradzi.
Zdążył też, w bardzo praktycznym tego słowa znaczeniu, dostać się do jasnego, przestronnego wnętrza największej z łazienek oddanych gościom do dyspozycji restauracyjnym gościom przed ewentualną eksplozją dziecięcej pieluszki. I – z wprawą, której sam by się po sobie w życiu nie spodziewał – zdołał też na czas rozłożyć blacik do przewijania, i rozproszyć córkę całą feerią głupich min, i jeszcze głupszych, wydawanych przez siebie spontanicznie, dźwięków, nim zdążyłaby się rozpłakać (ledwie drugi raz od wyjścia z domu), pewnie po prostu dość sfrustrowana własną fizjologią.
  • Ale gdyby nie zdążył, to -
    No cóż. Nie miałby do Kenta Prescotta pretensji.
To znaczy zaraz, zaraz – chwila-moment.
Oczywiście: pogniewałby się. Trochę, może, nabzdyczył. Głównie przez wzgląd na sposób, w której sceptycyzm względem jawna niechęć mężczyzny do jego osoby była komunikowana: z pogardliwym wydęciem warg, i spojrzeniem suchym od braku empatii (Harper wiedział, że niektórym się tak robi, kiedy zbyt długo patrzą w słońce).
Ale też, z drugiej strony, zwyczajnie by się z nim zgodził. Bo sam trochę nie rozumiał, czemu akurat jego.
  • To znaczy, czemu akurat jego Zachary, finalnie, wziął sobie, razem z całym dobrodziejstwem uzbieranego przez trzydzieści dwa lata inwentarza. No, i z dzieckiem. Które – jakkolwiek słodkie [zwłaszcza teraz, wyjątkowo uchachane całym rytuałem odpinania-przewijania-zapinania pieluszki, z ojcem zgiętym nad nią w pół i wydurniającym się ile sił w ciele, i inwencji w wyobraźni (aktualnie śpiewał Eltona Johna, w pauzach między wersami marszcząc mocno brwi, i zwijając język w trąbkę)], było też – stale zwiększającym się – ciężarem.
Zwłaszcza zważywszy na jego przeszłość. O której można było nie mówić. Albo próbować zapomnieć. Ale której nie dało się wymazać.

Teraz jednak jedynym, co Harper mógł wymazywać, był kleks wydzielin dziecięcego ciała, chlaśnięty na wskroś jedenastomiesięcznego uda.
- Uh, Jezu-Chryste, Mary – Śmiał się. Śmiał się, przewijał własne dziecko, i -

- Nobody told us, ‘cause nobody showed us… Now it’s up to us, babe, w h o a! I think we can –

Robił to, co potrafił najlepiej. Głupka z samego siebie?
Śpiewał.

- I think we can make it, so don’t misunderstand me…
You put the light in my life, woo-hoo!


Podważył wieczko podłużnego kosza na śmieci czubkiem lakierowanej oksfordki, a potem upaprał sobie dłonie białym proszkiem. W sumie fakt, że to w tym właśnie celu zamknął się teraz z młodą, półnagą dziewczyną w łazience w LA perfekcyjnie wpisałby się w narracje, jakie brukowce lubiły snuć kiedyś w temacie jego osoby.
Inna sprawa, że dziewczyna nie miała nawet roku, była krwią z jego krwi, a biały pył pachniał hipoalergiczną wanilią.
- …when I was down, I was your c l o w n . Woo -

hoo?

- Jack, jesteś tu jeszcze? Mogę wejść? Otworzysz?


Przy drzwiach znalazł się szybciej niż zdążył pomyśleć. Zerknął na córkę, wygodnie wyprężoną w centralnym punkcie przewijaka, i odblokował drzwi.
- Zobacz, Mary, to nasz –

- Zach -

- Za -
I tak, jak przy drzwiach znalazł się nim zdążył pomyśleć, tak teraz poczuł Zachary’ego, nim choćby zaczął go rozumieć.
- Hey. Heey.
Wyciągnął ku chłopakowi śliskawe, rozjaśnione pudrem dłonie.
- No już, chodź tu. Chodź – Otoczył go nieporadnym łukiem ramienia, uważając na ubranie dwudziestoczterolatka, i na domykane jednocześnie drzwi – Uhh, przepraszam, śmierdzę zasypką do pupy. Wszystko –
Nie.
Zagapił się w zmarszczkę między brwiami Prescotta, i w cień zaczajony u szczytu jego dolnej powieki.
- Baby, hey. Everything’s fine?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Jack.
Jack. Aż za dobrze znał Zacharego (trochę to straszne w perspektywie wszystkich tych “na zawsze”; jak zwyczaje drugiego człowieka można wchłonąć w siebie w ciągu, co? plus-minus roku faktycznego bycia-nie-bywania?). Te jego humorki, którymi ciskał jak piorunami, ale za to takie, z reguły, o niewielkim ładunku. Mogły kopnąć, ale raczej nie porazić. A już na pewno nie były wymierzane w Harpera po to, żeby zrobić mu krzywdę.

“Przestań.”

Gdy Harper go obejmował i przyciągał do siebie, i bezpardonowym drapnięciem zagniatał i miął koszulę wyprasowaną w stanie dopiero-co. Kiedy ściągał ją i porzucał zwitek smutnej popeliny na ziemi, albo dawał jej gubić się pomiędzy ścianą a załomem łóżka. Kiedy skutecznie ukrócał stan zdatności każdej rzeczy, którą nosił Zachary, do jej prezentowania się gdzieś indziej, niż pod żelazkiem.

“Zostaw, nie dotykaj.”

Gdy bezwstydnie rujnował układane i zagłaskiwane, i poprawiane przez ostatni kwadrans włosy. Nawijał kosmyki na palce, odgarniał je z prescottowego czoła (uwydatniając ten czuły punkt, w który lubił go całować; na równi z nosem, ale daleko poza lokatą tej jednej, uwielbianej przez niego przestrzeni ponad kolanem), wysupływał strączki zaczesane za uszy.

“Psujesz.”

Klimat – niewłaściwym żartem wtrąconym w bardzo właściwej (czemu innemu) chwili. Albo kolację starannie ułożoną na talerzu, podkradaną z nieswojego-talerza-na-swój i prosto do ust. Warstewkę satysfakcjonującej piany na kawie serwowanej Prescottowi. Zdjęcia, głupimi minami – które w pamięci urządzeń lądowały z większym sentymentem, niż te na ideał tylko pozujące. I klasykę najsłynniejszych hitów, skatowaną przy operacji przeprowadzanej ponad przewijakiem.
Kiedy pojawiał się i – jak to Dweller miał już w naturze – siał zamęt. I chaos. I demolował Zacharemu świat; jakby tego było mało, ten sam, który wywalił mu do góry nogami.
I który przyjmował, zawsze, w czułej otwartości własnych ramion – teraz wykończonych umorusanymi zasypką dłońmi.
Zachary nie tyle w nie wmaszerował, co wpadł.
Jackie. No co ty… – mruknął, łapiąc za ostrożnie przewieszone wokół siebie ramię. A potem się nim oplótł, wbrew każdemu “przestań, zostaw, nie rób, całego mnie zabrudzisz” – więc i wokół czerni koszuli natychmiast liźniętej bielą.
A potem przeczekał każdy koniec świata, jaki mógłby nadejść. Czekał, aż nie zmaleje do rozmiarów błahostki. Nie wiedział, jaką moc miała bliskość Harpera, ale właśnie to robiła z problemami. Po prostu kurczyła je do rozmiarów, dających zadeptać się pod podeszwą byle buta.
Westchnął w skrawek klatki piersiowej bruneta.
Chyba mam po prostu- – Chujowego ojca?
Zerknął na małą Mary-Jane. Za naście ładnych lat pewnie nieraz dojdzie do podobnych wniosków, do których teraz dochodził Zachary. Teraz jednak ciekawsko lustrowała świat i coraz chętniej skupiała się na dźwiękach.
Z dźwięków – na słowach. No tak; znaczyło to mniej-więcej tyle, że wypadało już na nie zważać. – Wiesz co, nieważne. Cieszę się, że przynajmniej z matką poszło nieźle. Musisz mnie nauczyć z taką pasją opowiadać o korzeniach. – Uniósł na niego spojrzenie – niezmiennie – w kolorze gorzkiej czekolady albo czarnej kawy; na tyle mocnej, żeby można było wejść w nią w dzień.
Powiedz mi lepiej jak się ma nasza – prychnął – młoda panienka? Co u was słychać? – Zaśmiał się (chociaż trochę gorzko i łamliwie) z prostoty i nieprawdopodobieństwa zadanego pytania. – Przyzwyczaiłeś się już, co? To dobrze. Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale za czterdzieści lat twoje fanki też będą w ciebie takimi rzucać. – Mógłby zaczepnie kliknąć wycelowaną strzałką palców, ale zamiast tego po prostu wskazał na paczkę pieluch lekkim wznosem podbródka. – Zamiast staników, gwiazdo “rock ‘n’ rolla”. – Zachichotał w jego ramię. – Przyznaj się, ile razy w ciebie rzucali bielizną, hm? Chcę wiedzieć, co potem z tym robicie? – Uniósł brwi; nie tyle w lepszym humorze, co przytrzymanym w ryzach.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Chyba mam po prostu –

Cóż. Do chujowych ojców Harper-Jack siłą rzeczy musiał nabrać choć krzty empatii, jednego z nich co poranek witając zaspanym spojrzeniem, sypialnianej szybie albo tafli lustra posyłanym spod podpuchniętej po nocy powieki. Kiedy był młodszy –
  • to znaczy, kiedy pod jego plus jeden, zawartym w adnotacjach zapisków Claytona (obok kołdry obciążeniowej, maści cynkowej, całego zapasu elektrolitów i przynajmniej dwóch zapasowych par sztybletów z czubem, oraz kilku kapeluszy) odnośnie ekwipunku potrzebnego Harperowi w trasach koncertowych, oraz pojawiającym się w komerażach wymienianych przez obsługę hoteli, restauracji, lotnisk i nocnych klubów, kryły się długonogie dziewczyny o twarzach ładnych i nudnych, albo efemeryczni chłopcy z pretensjonalnymi imionami, manierami, i uczuleniem na wierność, a nie zaśliniony berbeć flirtujący dopiero ze znajomością mowy –
brakowało mu podobnej wyrozumiałości.

Na własnego ojca patrzył z niesmakiem; i często myślał, że go nienawidzi.
Harperowi brakowało pokory, gdy zakładał, że sam – postawiony w niewyobrażalnym wtedy dla niego, absurdalnym kontekście ojcostwa – poradziłby sobie o całe niebo lepiej.
I skromności, kiedy mówił, że jest bezpieczny - bo przecież nigdy w życiu nie byłby tak g ł u p i , żeby tę rolę w ogóle brać na barki.

- Ważne, ważne – Upierał się, ale tylko chwilę – zaglądając w twarz szatyna, żeby sprawdzić, czy znajdzie tam „mówię, że „nie” – ale ważne, i na teraz”, czy „mówię, że nie – ale ważniejsze będzie do omówienia, gdy zostaniemy sami, i w ciszy, preferencyjnie nadzy, i bezbronni tylko w taki sposób, w jaki jest się przy kimś, kogo się kocha”. Wyczytał to drugie, przykryte kamuflującymi barwami obojętności i krzywawego uśmiechu. Więc odpuścił. Ze wzruszeniem zamykających w sobie Zachary’ego ramion, i wargami przytkniętymi do jego czoła – tak, dokładnie w tym punkcie, który wprawdzie przegrywał ze skraweczkiem ciała nad kolanem fotografa, a jednak nadal znajdował się wysoko w hierarchii miejsc przez Harpera szczególnie sobie w Prescottcie ukochanych – Ale, no dobra, najwyraźniej nie aż takie ważne. Nie teraz – Skinął głową - O korzeniach? O, nie ma problemu. Nauczę cię o korzeniach. Wszystkiego czego jakimś cudem jeszcze nie wiesz – Roześmiał się i roztrzepał chłopakowi włosy.

Zostaw, nie dotykaj.
Dotknij.
Harper-Jack zawsze lubił cielesną bliskość, ale przez lata też nie rozróżniał jej od prawdziwej intymności, zakładając, że jedna koło drugiej w słowniku ludzkich doświadczeń mieszka bliżej, niż mieszkała rzeczywiście. Chyba dopiero z Zacharym, i to dopiero po tym wszystkim, co musieli p r z e t r w a ć teraz, w codziennej powtarzalności tylko dla nich zrozumiałych gestów, powoli, zaczynał naprawdę rozumieć.

- Za czterdzieści lat? Za czterdzieści lat pewnie nie będę miał już żadnych wielbicieli, skarbie – Żachnął się, z jednej strony w łagodnym polowaniu na komplementy i zapewnienia, że chyba kpi, i czemu niby nie, i jak w ogóle może tak myśleć!?, a z drugiej – w zasadzie bez większego żalu – Zresztą… - Odwinął się zaraz, i tą samą ręką, którą najpierw splamił czerń koszuli Zacha, a potem zbezcześcił perfekcję jego fryzury (dając Kentowi pożywkę do przypuszczeń, że przez muzyka jego nieszczęsny syn zwyczajnie osiwiał, i to na przestrzeni dziesięciu może minut), klepnął go w pośladek - Wystarczy mi tylko jedna fanka.

Przestań.
Nie przestawaj.
Przez jakiś czas – od marca, powiedzmy, gdzieś do końcówki wakacji – czuł się dziwnie zamknięty z Zachem w towarzystwie luster. Bał się ich. Czy raczej bał się, co mogłyby z nim zrobić. Co z nim zrobią – gdy, sunąc wzrokiem ponad ramię dwudziestoczterolatka – zobaczy w nich Prawdziwego Siebie. Jak wtedy. W obserwatorium (aktualnie? odległym jedynie o trzydzieści minut spaceru).
Ale z czasem zrobiło się łatwiej. Bezpieczniej – jak zwykle, gdy człowiek samemu sobie przyzna choć ułamek szansy. I teraz, podchwyciwszy ich odbicie w łazienkowej tafli szkła zawieszonego nad umywalką, Harper zwyczajnie się uśmiechnął. I zrobił głupią minę.

- Poza tym… Pojedziesz ze mną… - Zawahał się, i spod kosmyka własnych, ciemnych włosów, łypnął na Mary-Jane, która zaś łypała na niego (jedną łapką trzymając się za palec u stopy, a drugą wyciągając w lustrzany refleks mężczyzn, których na tym etapie zwyczajnie uznawała już za rodziców) - …z nami w trasę, to sam zobaczysz. No, i to wcale nie jest takie częste, jak mogłoby się wydawać. Ludzie, jak się okazują, jednak bardziej cenią swoje gacie z Victoria’s Secret, niż moją reakcję, gdybym dostał nimi w pysk…

Psujesz. Klimat, niewłaściwym żartem?
Naprawiłeś (mnie).
Jak można naprawić usterkę mechanizmu, jaki w oczach całej reszty świata nadaje się już tylko i wyłącznie do wymiany (na innego czarującego szatyna-prawie-bruneta, który potrafi śpiewać wysoko, i nisko – i równie nisko upaść, kiedy przyjdzie pora). Dając mu (drugą kolejną niezbędną) szansę.

- Młoda panienka? A to nie wiem, jej zapytaj. Ja tu tylko – Wskazał łokciem plastik kosza na śmieci i zatarł dłonie – Sprzątam.
Potem, krokiem graniczącym z tanecznym, wrócił do rozkładanego blatu by dokończyć dzieła i pozapinać ubranko Mary na wszystkie ultra-bezpieczne agrafki, dżety i rzepy. I uniósł ją, usadzając sobie tym samym dziewczynkę na jednym ramieniu – wolną ręką zamykając przewijak. A potem się odwrócił, i już miał wydać jakiś komunikat i komendę, że są gotowi, i mogą wracać, kiedy okazało się, że to jednak MJ będzie miała im więcej do powiedzenia.

- Za –


Dziewczynka, jak zwykle, gdy odkrywała w sobie nowe dźwięki, była zachwycona. Dla wzmocnienia efektu, wierzgnęła kolankiem i kopnęła Harpera w bok, ale skutki sytuacji brunet poczuł w sercu.

- Zaaa…

Zakuło go. Spokojnie, z pewnością nie na zawał.
Zakuło go nieomylnym przeczuciem tego, co – teraz był pewien – zaraz się wydarzy. Zagryzł szaleńczy, ekstatyczny, i dość kretyński przy tym uśmiech.

- Zaza!

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

O- oh.
Jego też zakłuło.
Dokładnie tak, jak czasami kłuło go w kostce – tamtej, zwichniętej w zeszłoroczne Halloween – najczęściej na jakąś ekstremalną zmianę pogody (czyli rzadko, biorąc pod uwagę, że waszyngtońska pogoda, jasne, zwykle bywała beznadziejna, ale przy tym – całe szczęście – względnie stabilna).
Tym razem też zakłuło go na zmiany; ale wcale nie te, które zachodziły w meteorologicznej aurze. Chodziło o zmiany zachodzące w krótkim -
S ł y s z a ł e ś ?
Wycelowanym wprost w świat i w siebie, ale, przede wszystkim – także w Harpera. Jasne, że (się nie prze-)słyszał. Wystarczyło na niego spojrzeć. Na uśmiech, którego – z daleka od fotograficznych fleszów i obiektywów kamer – nie trzeba było umyślnie zapeszać, tonować, pudrować i upiększać.
Na uśmiech, który odsłaniał zęby i wgryzał je w wargi; uśmiech szeroki, uwydatniający nie tylko wcięcia dołeczków przyłapywanych z uciechą przez portale plotkarskie (potem gotowe te dołeczki wcisnąć w rankingi i zestawienia obejmujące całą rzeszę innych celebrytów i ich wyuczonych, przyjemnych grymasów), ale także podłużne, płytkie transzeje zmarszczek. Te pogłębiane uśmiechami posyłanymi w domu – nie zaś na czerwonych dywanach.
Słyszałeś to? Jackie?! – Uniósł dłoń; głupio zdrętwiałą i zwolnioną jeszcze w locie. Ledwie tknął własnych włosów, wytrząsając z grzywki siwiznę zasypki. – Jackie, sh- shit, no- no way, I’m not gonna- – Zaśmiał się – już przez łzy – i wytarł ręce w spodnie.

Ale jedno było pewne. Zakłuło go na zmiany.
Na te zachodzące w krótkim-
– S ł y s z a ł e ś ?
– To drzwi – (To-szwi) – W łazience – Wzience. – Śpij, Zach.
– Nhhh, ghmk-k.
– Mhm, mhhmmm…
W luźnym tłumaczeniu? Już się nauczyłem. Ciebie. Naszego domu. Dałem sobie czas: tych parę dodatkowych nocy i poranków. Kilka kolejnych powrotów.
Tylko że na zmiany nigdy nie dało się być przygotowanym. Nie tak w pełni – nie tak do końca. Zawsze pojawiało się coś, co lubiło zaskoczyć, kpiąc i podśmiechując się z reguł prawdopodobieństwa. Coś nieprzewidzianego. Coś, czego wtedy nie brało się pod uwagę – a czego należało się teraz nauczyć.
Na przykład dziecięcego kwilenia, zapowiadającego conocną (bez wyjątku) pobudkę.
“No, to co? uda nam się jeszcze uszczknąć ze dwie godzinki?”
Czasami się udawało.
A czasami nie.

Była noc. Środek nocy; rozlany na progu między świątecznym porankiem i jego przededniem, jak szklanka mleka zaserwowana na dobry, głęboki sen.
Spali w jego [dawnym] pokoju. Na łóżku za szerokim dla jednej osoby – ale za wąskim dla dwóch – zaplątani w siebie nogami i rękoma, i mrowiejącymi ramionami i nosami łaskoczącymi podbródki i skronie.
Mary-Jane spała w niewielkim, gościnnym pokoiku obok.
Mhh- H-Harper? – Zachary obudził się pierwszy. Dźwignął się na ramieniu, obrócił na bok, wyścubił zadarty łeb i zamrugał, rozmasowując uprzednio ciężkie, senne ślepia. – Słyszałeś?

Poprawka: Mary-Jane nie spała w niewielkim, gościnnym pokoiku obok.

Westchnął.
U-uh. I’m sorry, babe. Niepotrzebnie cię obudziłem. – Pomasował go po ramieniu; po jak najmniejszych kosztach (to znaczy, najlepiej bez nabicia sobie – i swojemu facetowi – niepotrzebnych siniaków) wysupławszy nogę spomiędzy Harperowych ud. – Pójdę do niej, śpij.

I zrobił tak, jak powiedział. Poszedł do niej.
Gdyby w głowie Harpera nie kwitły właśnie pąki nawracających snów, mógłby nasłuchiwać plaśnięć bosych kroków – wydreptanych w kółeczku, obciążonych dziewięcioma kilogramami ruchliwej i marudnej istotki.
Ruchliwej i marudnej istotce w nowym miejscu nie spało się najlepiej – więc i Zachary fuknął pod nosem na Harpera, któremu w międzyczasie zdarzyło się już parę razy napomknąć o wspólnych wyjazdach w trasę. Nie było szans. No, chyba że Joachim zamierzał pół świata obskoczyć na samym redbullu i kawie.
Niewiele lepiej, w subiektywnym uznaniu małej MJ, sprawdzały się ramiona Zacharego. Tylko że zdarzały się noce takie jak te – kiedy na nic zdawały się nawet kołysanki taty, a cierpiętniczą po rodzicielsku drogę sprawdzania – głaskania – poklepywania – bujania – przewijania – lulania trzeba było odbyć i tak; z bólem pleców i oczami na zapałkach.
I nie była to droga na skróty.

A Mary-Jane nie była Świętym Mikołajem – i nie obiecała Zacharemu prezentów. Nawet jeśli, to zamiast odrobiny litości, wolała najwidoczniej wręczyć mu załadunek opakowany w pieluszkę.

Do łóżka wrócił o trzeciej nad ranem (sprawdził).
Nie, inaczej. O trzeciej nad ranem dotarł przed łóżko. Z widokiem Joachima podsypiającego wygodnie na plecach; z ręką zwisającą poza krawędź materaca i pościelą podwiniętą nieco poniżej jego miednicy.
Był zmęczony, ale nie śpiący; i trochę zziębnięty – zwykłym, nocnym (ale też: jakby nie spojrzeć, grudniowym) chłodem luksusowo dogrzewanego mieszkania.
Nie miał na myśli nic wielkiego. Chciał po prostu odebrać to, co mu się należało – a po prawie dwugodzinnym boju z drzemiącą teraz córką, pokusiłby się o śmiałe stwierdzenie, że przynajmniej przysługiwało mu miejsce u boku bruneta.
Dlatego przerzucił nogę nad jego biodrem, podsiadając go w rozkroku – objętego wnętrzami własnych, lekko zaciśniętych ud. A potem się pochylił, liznąwszy męski policzek krótkim, ale ciężkim oddechem.
Hey, you up? – mruknął. I pocałował go poniżej wyraźnego rysu szczęki. I jeszcze raz. Pocałunki jak kwiaty na pamiątkę, na wysepkach memorialików i warg, i miejsc, które kiedyś całował po raz pierwszy. Składał je jak składa się broń w ostatecznym akcie kapitulacji i jak składa się życzenie zapakowane w kopertę dotyku a posyłane pod różne adresy.
W kącik jego ust, na przykład – lekko rozwartych, z obiegiem płytkiego oddechu i snu, i śladu marzeń.
‘Cause it’s long after midnight, you know? And it’s Christmas Day. – Jedną dłoń oparł na klatce piersiowej bruneta. Palcem drugiej zahaczył o gumkę bokserek. – So… Would you be a good boy and help me unwrap the gift I got you?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

– Mhh- H-Harper? –

Głos Zachary’ego, ocierający teraz jego skronie, był równocześnie czuły, ale i chropowaty. Zasnuty mgłą chrypki. Szorstkawy – jak kwadrat małego, złożonego na pół ręczniczka, wysłużone domowe torture frotte, którym pot zetrzeć można z dziecięcego czoła; smaganego bezsennością, lub gorączką.

- Słyszałeś?

Szczerze?
Nie. Nie słyszał.

Jeśli zostawał z Mary-Jane zupełnie sam – co zdarzało się rzadko, a jednak nie było rzeczą zupełnie bezprecedensową – sen okazywał się nagle mieć lekki jak tiul, i jak tiul – półprzepuszczalny, delikatny, podatny na przetarcia i przerwania. Czuwał bardziej niż drzemał, o prawdziwym chrapaniu już nie wspominając – zawsze gotowy żeby zerwać się na baczność i, wyciągniętymi przed siebie dłońmi nawigując nocną ciemność, albo chłodny przed-błękit brzasku – doczłapać do przystani dziecięcego łóżeczka.
Ale sprawy miały się inaczej gdy noc dzielił z Zachary’m. Może to właśnie był najdokładniejszy wyznacznik zaufania. Pozwolić sobie zasnąć tak głęboko, żeby na kilka cennych godzin zapomnieć. O egzystencji nie tylko własnej, ale i tej ważniejszej – bo własnego dziecka.

Kiedy więc Zach karaskał się z oplotu jego nóg i ramion, i tarł jego (zdaniem niektórych: wątpliwy) biceps dłonią, i kant policzka szeptem, Harper trwał w wygodnym zawieszeniu między zupełnym niebytem i mało przytomną obecnością w rzeczywistości. Jak w hamaku – zaczepionym o barki pochylonego nad Los Angeles Morfeusza, wśród gwiazd większych, i jaśniejszych nawet od Dwellera.
W ramach strzemiennego – w pożegnaniu z Zachem, i powitaniu cudownej wygody łóżka bez konieczności dzielenia go na dwoje, zdobył się jedynie na deklarację, którą nosił na zapleczu jaźni niezależnie od pory dnia, i stanu świadomości:
- I love you, baby.


Była trzecia nad ranem, kiedy przebudził się ponownie. Najpierw: wyczuwszy obecność Prescotta poza krawędzią łóżka (zniecierpliwiony; w sumie nie lubił mieć go tak daleko od siebie), potem: obciążony ciężarem jego ciała, wymownie wystudzonego z pościelowej ciepłoty, i – ciuteczkę – otrzeźwiony zgrzytem łóżkowego stelaża.
- Yh? Yh – yyyh?
Pacnął chłopięcą potylicę obezwładnioną snem dłonią. Bezbronny. Odarty z noszonego na co dzień oręża refleksu i sprytu; prawie pozbawiony zwyczajowego uroku.
Gdyby ktoś kazał mu teraz zagrać coś na gitarze, Harper zdobyłby się co najwyżej na ascetyczną wersję Silent Night, a i ją pokaleczył serią koślawych akordów.

- Khhh, rhh? – Ścieżkę pomiędzy kosmykami prescottowych włosów, w powolnym spacerze jego karkiem, odnalazł, dosłownie, na ślepo. Wiedziony instynktem i pamięcią ciała, o wiele bardziej niż rozumem czy rozsądkiem. Próbując otworzyć oczy, pod powieką znalazł ziarnka piasku; nie był tylko pewien, czy pochodziły z plaży w Ocean Shores, czy z miejsca, w którym zaczynał się bezkres pustyni, a kończył bezsens Las Vegas (albo może z diun; jak pocztówka, przez ich futurystyczne wersje, Zachowi i Jackiemu wysłana z Przyszłości). Mlasnął. I wypchnął biodra, drażnione ciepłem dwudziestoczteroletnich pachwin - w przód, więc tym samym i w górę.
- Define „up” - Gdyby miał siłę, puściłby do Abla oko. Ale nie miał. Więc zdobył się co najwyżej na łaskawe poddanie jego pocałunkom.
- I am an old man, Zachary – Stęknął w wymownym odwecie do zarzuconej mu przez szatyna chłopięcości I will be thirty-three this… – Zmarszczył brwi krótkim skurczem – Next year. Like Jesus. And I am in so much paaain – W ziewnięciu sugerującym, że nie mówi na poważnie. Wolał wyprzedzić zautomatyzowaną już reakcję Zachary’ego, nim ten zmartwiłby się i zaniepokoił – I need sleep. Or anesthesia. Or…
Wczoraj, w drodze z kolejnej kolacji - nadętej snobistyczną atmosferą, i smaganej zapadającą momentami, niezręczną ciszą, ale i tak o wiele bardziej znośnej niż ta pierwsza – zastanawiał się na ile ryzykowne byłoby na przykład pchnięcie Prescotta na łóżko i zerżnięcie go jeszcze w, ledwie rozchełstanym, i odsuniętym tam gdzie to konieczne, ubraniu (z przykneblowaniem chłopaka dłonią, i domknięciem drzwi na klucz w ramach jedynych kroków prewencyjnych mających uchronić ich przed przyłapaniem).
Teraz o wieczornych dywagacjach nie pamiętał wcale.
– Hold on, did you get me my own tool for Christmas? – Zaśmiał się, z brytyjskim eufemizmem wdzierającym się w środek sentencji tak nieproszenie, jak i niepowstrzymanie – No, ładnie. To nasze pierwsze święta, a ty już idziesz na łatwiznę?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Myślał, że się roztopi. Rozpłynie. Rozleje; na nim, na jego klatce piersiowej, na płacie jasnej skóry upstrzonej cętkami różnych rozmiarów (jedne oddalone o lata świetlne, drugie jeszcze dalej – a mimo to, wszystkie na wyciągnięcie ręki: dające się dotknąć i pieścić, przetrącić czubeczkiem języka albo ucałować; jak niektórzy wycałowywali z ziemi świętość, tak Zachary mógł ustami drażnić konstelacje swojego nieba – tego małego skrawka, który trzymał tylko dla siebie).
Mógł – mógł się rozlać; prawym ramieniem i lewą nogą, i podbrzuszem dociśniętym do wypchniętej mu naprzeciw miednicy. Rozlać się po ciele wbitym płytko w materac, jednocześnie spiętym i wiotkim, sztywnym, miękkim, na pół gwizdka wtulonym jeszcze w pierś Morfeusza. I to ciało rozgrzewało w nim pragnienie graniczące z pewnością, z przekonaniem, a czasem nawet i realną potrzebą, w głowie tlącą się dość jasno – przynajmniej na tyle, na ile pozwalał potencjał trochę przetrąconej teraz percepcji.
Nie chciał z Niego nie wychodzić; z oplotu założonego na kark – czyli palców masujących pręgierz szyi jak pięciu przypiętych do niego oszustów wystawionych na chłostę – i z ust, pomiędzy które zakradał się językiem, i które kąsał (jeszcze) nieśmiało. Na pobudkę.
Na dobrą noc – ale nie na dobranoc.
Skubał jego słowa, jego malutkie utyskiwania i sarkania; wyganiał je z bruzdek zaklinowanych w cienkim nabłonku ust. Ust, w które wydychiwał opary pocałunków, tylko po to, żeby połykać je na nowo. I jeszcze raz.
Smakowały jak bardzo długi, ciężki i męczący rok.
Jego ulubiony rok – jak jedna część wyciągnięta z dwudziestoczterogodzinnej doby – gotowy bronić wywalczonego tytułu przynajmniej przez kolejnych trzysta sześćdziesiąt pięć dni.
Uśmiechnął się w policzek Harpera. Skoro o latach mowa-
Dopiero trzydzieści trzy? – Wymruczał mu w szyję. W usta. – What a shitty excuse. – W płatek nosa i skroń. – I promise I’ll let you have a nice, long lie-in tomorrow, alright? Just- – Zachichotał (bardzo, bardzo cicho – ciszej, niż mówił – a mówił szeptem), ześlizgując się słowem prosto do Joachimowego ucha. Mógłby w nie jęknąć. Chciał. Załaskotać je jakimś ledwie wyprutym z siebie, wątłym, lubieżnym dźwiękiem.
Którego nie zdążył powstrzymać. I z którego nie zdążył się rozmyślić. Lubił czuć lepkość własnego głosu, skraplającą się w najczulszym ze zmysłów bruneta. – Mmm-mhhhey, just look at me.
Jackie chciał snu. Chciał czegoś, żeby zapaść się w sobie; czyli dokładnie tam, gdzie zapadał się teraz ciężar chłopięcego ciała. Wyprostowanego, wzniesionego ponad panewkami wąskich bioder – z rozprężonymi lędźwiami i spojrzeniem głaszczącym rozbrojone, Dwellerowe ciało. Ciepłe, wypluskane we śnie – takie zmęczone i zdrowe, i cierpiące – najwidoczniej – po mesjańsku.
Zachary na ten widok (rozmyty ciemnością a rozjaśniony ochłapami srebrnego, nocnego światła) się uśmiechnął. Bezmyślnie, ale nie bezbronnie, wcierał się rozstawem własnych nóg w podbrzusze bruneta. Unosił się. Nad nieco opornym uwypukleniem w centralnej części pachwin – pod jakimś durnym muślinem bielizny, przyzwoicie broniącym chłopców.
Zacharego – przed długim, gwałtownym spięciem. Joachima – przed paznokciami chłopaka wbitymi nagle w ramię, żleb żeber albo łuk pośladka.
Potem opadał. Bliżej niego. Bliżej wszystkiego, co miało dla niego jakiekolwiek znaczenie.
Problem był, tak jakby, jeden. Obydwoje byli zbyt ubrani; zupełnie niepotrzebnie, a nawet trochę w opozycji do planów chłopaka, zakładających, że za… no, trzy minuty? Będą już zupełnie nadzy. Jedną dłonią sięgnął więc przed siebie – niby na oślep, ale w upatrzonym sobie kierunku, zagarniającym ze sobą biel podkoszulka. Odsłaniając parę rozsypanych po torsie tatuaży, i wypukłość mostka, i jakąś blizenkę, o której zwykle nie pamiętał, ale i o której nigdy nie zapomniał.
A potem chwycił go za nadgarstek, podsunięty natychmiast bliżej siebie. Założony na policzek, od tego policzka odsunięty oderwany odstawiony – ale nie od ust. Nie od ust, ciepłą obręczą obejmujących najpierw opuszkę kciuka. Wziętego głębiej w wilgoć własnego podniebienia.
Nghhmm- – Rozchylił usta. Sięgnął po jego dłoń, rzutem frustracji, desperacji i wewnętrznego ciążenia, przyciągania, gniecenia wplecioną we własne włosy. – Fu-ugh, Jackie.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Między ósmym i dwunastym rokiem życia, w okresie, w którym nad Ginny i Louisem czarne chmury potencjalnego rozwodu wisiały odrobinę niżej niż zwykle, Harper spędzał większą część wakacji w Aigues-Mortes, przesączonej historią osadce w południowej Francji, na niedaleki-wschód od Montpellier. Nie pamiętał już takich szczegółów ówczesnej laby jak uwielbiane przez niego wtedy lody pistacjowe z La Pyramide des Glaces, przez uprzejmego, starszego właściciela lokalu serwowane chłopcu w wysokich pucharkach z zielonego szkła, albo zachwyt i zaskoczenie hotelowego personelu, gdy Jackie otwierał usta, i mimo brytyjskiej, i amerykańskiej flagi wbitej w paszport, prosił o klucz do pokoju, albo rakietki do badmintona z nienagannym akcentem aigu i grave zsuwającymi się z języka niczym po zjeżdżalni. Z kolekcji wspomnień wyparowało mu oparzenie słoneczne w dwutysięcznym roku – to, które jego matka błędnie wzięła za dziecięcy udar; i dwa rude koty – Mignon i Furie, z którymi na hotelowym dziedzińcu bawił się rok później niemal każdego dnia, i dotyk lnianych koszul ojca trących o jego policzek, gdy Louis, pracujący wtedy nad jakąś produkcją w Paryżu, wpadał na weekendy, i zabierał syna na milczące, niezręczne przechadzki skrajem lokalnych wrzosowisk i migdałowych gajów.

Ale jedno zapadło mu w pamięć.

Na plażę Espiguette – na którą jechało się pół godziny, i niemal cały ten czas w dół, wąskimi przesmykami średniowiecznych murów i dodanych nieco później, a więc i bardziej efemerycznych w konstrukcji zabudowań – prawie w całości składał się długi, łagodny szelf, rozciągnięty między jednym krańcem zatoki a drugim jak słodkie, jasne ciasto na mille-feuille. Matka Joachima uważała ten skrawek wybrzeża – i, wyjątkowo, uważała słusznie – za miejsce odpowiednie dla chłopców jak jej syn (to znaczy takich, których nie należy spuszczać z oka na zbyt długo, ale którym, jednocześnie, bardzo potrzebny jest czas – spędzany w pojedynkę, i przepuszczany przez palce jak drobiny piasku albo puch, poniżej linii rodzicielskiego wzroku i siły rażenia dorosłego głosu, który kazałby mu natychmiast wracać na leżak!, albo nie robić głupstw!). Espiguette brakowało nagłych spadów i ostrych stoków, czyhających tylko na dziewięcio-, dziesięcioletnie dusze pragnące popluskać się w ciepłej wodzie, i nazbierać trochę muszelek albo kamyków drobniutkich jak mak. Zamiast nich – od samego zejścia do wody, niemal po horyzont (a już z pewnością na kilometr, albo dwa) – ciągnęła się rozmeandrowana, prażkowana mnogością niskich żlebów połać łagodnego dna. Harper zapamiętał – i czasem ten obraz wracał do niego w snach [i, chyba, wypełnił też jego jaźń na chwilę przed śmiercią, rok wstecz – kiedy wydawało (mu) się, że to koniec, i nie będzie już nigdy żadnych plaż, żadnych spacerów po kostki w wygrzanej słońcem wodzie, żadnych Ocean Shores i żadnych Espiguette] – jak dno zdawało się pulsować pod jego stopami, lizane świetlnymi refleksami mknącymi przez powierzchnię fal. Pamiętał jak unosił kolano, i zawieszał je nad gruntem na sekundę albo dwie, a potem opuszczał prosto na jednocześnie twardy, jak i miękki piach. Pamiętał jak próbował liczyć marszczenia w złotawym podłożu; i to, jak zawsze zdawały się być dokładnie takie same, jak i kompletnie inne – poprzesuwane i poprzestawiane wiatrem i słońcem - na następny dzień.

Teraz wyczuwa je pod opuszką kciuka. Pod kątem niewygodnym – i z pewnością niekoniecznie zdrowym dla nadgarstków gitarzysty – ale i takim, jakiemu nie da się odmówić. W sklepieniu prescottowego podniebienia; skrawka ciała, z którym różne skrawki jego własnego ciała znały się zupełnie dobrze. W niespiesznym spacerze od uskoku zębów, przez wrażliwy, miękki, łaskotliwy pasek dziąsła, biegnący środkiem szew – ledwie zgrubienie w centralnym punkcie przestrzeni, aż po miejsce, w którym prawie kończyła się jama ust, a zaczynało gardło. I z powrotem. I jeszcze raz.
- Yeah, I bet you will. But doesn’t your mother have plans…? – Przelotne zaproszenie Serene do sypialni, wyłącznie w kontekście jutrzejszego harmonogramu świątecznych obowiązków, okazało się być o wiele bardziej zabawne, i o wiele mniej niezręczne niż Harper początkowo zakładał. W obietnicę, że następnego dnia Zach da mu się porządnie wyspać, i wyleżeć, muzyk uwierzył w każdym razie nie-za-bardzo (w sumie? wcale). Ale na tym etapie, z piersią wyzwoloną spod idiotyzmu zupełnie im niepotrzebnego teraz materiału, i ciepłem chłopięcych pośladków – perineum – pachwin, budzących w nim (i w każdej jego części) krew, i puls, i głód, Harper okazywał się być dość niezainteresowany myśleniem o porannych konsekwencjach śród-nocnych ekscesów.
”Fu-ugh?” Przedrzeźnił go; z uśmiechem czułej, trochę zaczepnej satysfakcji wbitym w półksiężyc warg – ”Fu-ugh” what, baby?
Twardniał. Tym bardziej, im dalej wkradał się dłonią pod przyzwoitość bokserek fotografa, śledząc palcami kontur jego pośladka. I myślało mu się trochę ciężko. Trochę wolniej. I trochę jednokierunkowo.
- You’re hungry, huh? So, so hungry. And –
Na każdy wznios bioder szatyna odpowiadał jak na pytanie. Krótko i konkretnie – wychodząc mu naprzeciw żarem własnego ciała, a potem cofając się, dając mu przestrzeń do popchnięcia konwersacji w kolejnym kierunku.
  • - greedy?
Zapominając o zmęczeniu.
  • - You want me to – I o senności – Look at you? Huh? But I am looking at you, darlin' – Patrzył; i nigdy nie przestawał. Nawet wtedy, gdy był w drugim pokoju, albo na drugim końcu Stanów, albo kiedy zamykał oczy (wtedy, w zasadzie, widział go zazwyczaj najwyraźniej) – And you know what I see?
Wzniósł się na łokciach, swobodząc z podkoszulki, i szarpiąc zębami bawełnę tiszertu wciąż wpisanego w kompozycję dwudziestoczteroletniej sylwetki. Pomyślał, że to irytujące i zbyteczne. I wdarł się dłońmi pod materiał, na lędźwie i plecy i żebra i talię chłopaka. Jednym ugięciem nogi w kolanie zmniejszył dzielący ich dystans – we wszelkich punktach stycznych jednego ciała z drugim. Jęknął; nieplanowanym, ale i nieżałowanym echem wszystkich (ich) przeszłych i przyszłych razów. Ważył słowa -
- I see someone who hasn’t been –
    • fucked
- Loved in a very long time.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

+18 nananana

Z powrotem. Aż do brzeżku gardła; na skraj miękkiej, dużo wrażliwszej i nadal nieco opornej tkanki – jeśli się ją, na przykład, podrażniło.
I jeszcze raz.
Spomiędzy ust wysunął go dopiero z cichym, śliskim cmoknięciem, prowadzony na nieprzerwanej lonży splecionych ze sobą spojrzeń. Pliskę dolnej wargi opierając – trochę zaczepnie – o opuszkę podstawionego pod nią kciuka.
I tak go słuchał, w ten sposób (jeden nie wierzył drugiemu; ten, że się wyśpi, tamten – że to w ogóle, teraz, jakaś różnica?). Z tymi swoimi ciężkimi powiekami; i przyjemnością zawieszoną na rzęsach – skrzącą się w źrenicy, i wezbraną w sinawym półksiężycu zakreślonym pod parą oczu.
Przekrzywił głowę. Z uśmiechem.
I chyba też z prośbą.
You almost sound like you care. – Pokiwał głową, ale nie mógł zaprzeczyć. – But yeah, she probably doeshave plans. Znając swoją matkę, pewnie wiedziała już czym będzie się zajmować w przyszłym życiu.
Ale może jutrzejsze plany naprawdę miały dla Joachima znaczenie.
Dla jego ciała jednak, zdaje się, znaczenie miały tylko plany na tu, na teraz, na zabój. Zachary przecież czuł – w tężejącym parciu, o które ocierał się przy najdrobniejszym choćby ruchu (jak ciernie z bawełny albo satyny – przyjemne, ale na krótki dystans; taki od podbrzusza do rozkroku, nie dalej). Kilka godzin straconego snu wydawało mu się zresztą uczciwą ceną za widok rozprężonego pod nim bruneta. Śmiesznie niewielkim wyrzeczeniem: za miarowy oddech wplątany w szelest pościeli i obłapiający go dotyk męskich dłoni, biegnących spadem jego krzyża, łukiem bioder i żeber.
Zachary nakierował jego dłoń z powrotem na podołek pośladków. Głębiej. Do pierwszego skurczu.
Right there. Baby, right- uh-
Rozchylił usta.
I chyba-
jęknął?
On?
Harper?
Harper, fuck-? – Echo niedotłumionego dźwięku obiegło dwudziestoczterolatka dreszczem.
Chryste.
Albo-
Jesus! Be quiet, could you?! – Zachichotał, niezbyt przejęty wagą lub ciążeniem własnej hipokryzji, popychającej go w przód – tylko po to, by rozchylone lekko usta Joachima zamknąć wymierzonym w nie pocałunkiem. Długim i wokalnym; jakby tam, pod niebieniem, o które wadził językiem, zabrakło słów, a pozostało tylko ich znaczenie.

Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię.

Zanim szatyn otworzył oczy, położył dłoń na policzku partnera. I westchnął – prosto w jego oddech.
And you look like you have plenty of love to give. – Zaśmiał się i wyprostował.
A potem pomógł Harperowi ze swoją koszulką: najpierw złapał za spodni szew i przeciągnął ją przez spięty łuk ciała; wzdłuż pionu kręgosłupa, a porzuconą (taką zmiętą i wywiniętą na nice) bez cienia żalu.

Uniósł się, lekko – na kolanach zakotwiczonych po obydwu stronach Joachimowej talii. Dłonią, ciężko i leniwie, rozmasowując mostek mężczyzny: kciukiem zahaczając o wysepkę sutka, spojrzeniem – o ledwie dający się podejrzeć ruch szczęki.
Zafiksowany wreszcie na ustach.
Na tych ustach, którym przyglądali się wszyscy, i które śledzili – w kopii głośnych refrenów i dłoni zawieszonych ponad barierkami.
Ale które też, w ten sposób, na sobie mógł czuć tylko on.

Z tą myślą zsunął się na bok – balansując na wąskiej przestrzeni, która musiała wystarczyć mu do zdjęcia z siebie (i tak osuniętych już w pół pośladka) bokserek. Wsparł się na ręce; przełożył bieliznę przez wypukłości kolan, piszczeli i kostek.

Pod tym pragnieniem – do Harpera przylgnął tak, jak powinien (i chyba nie tak, jak spodziewał się tego Harper). Zupełnie nagi ciepły zmęczony cichy głodny stęskniony i cierpliwy.

Położył się na boku, wsparty na prostym kącie przedramienia, w głębokim pochyle nad jasnym wnętrzem uda; całowanego coraz śmielej, zasysanego w drobnych, kąśliwych punktach składanych równo w kierunku nogawki. I wyżej, przez materiał.
Jednocześnie: od strony bieliźnianej gumki, wsunął pod nią dłoń. Harper był sztywny, kiedy obejmował go w obręcz palców i twardy – w centralnym punkcie pomiędzy pachwinami. W górę i w dół; u spodu mnąc głaszcząc i pieszcząc, wierzch traktując natomiast prostotą leniwie wiedzionego dotyku.
W miejscu któregoś z przystanków spojrzał w stronę Joachima. Przesunął kolanem po jego wardze. Wypukłością punktu niewiele poniżej miejsca, które muzyk tak lubił całować.
Odchylił lekko udo.
Love me, then.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Podróże”