Łatką "cudu" blondyn zatem nie szastał, przypinać ją starając się wydarzeniom wyjątkowo rzadko i tylko w bardzo szczególnych okolicznościach. Nie wołał - jak jego rówieśnicy (po części dlatego, że Syd w ogóle rzadko wołał; no, chyba, że był w domu, i czuł się wyjątkowo bezpiecznie, a napięcie opuszczało jego ramiona, i szczękę, i - przede wszystkim - mózg, który w sytuacjach społecznych często sprawiał wrażenie, jakby oplatały go wadliwe lampki choinkowe, rozmigotane nieprzyjemnym, pulsującym blaskiem wzbudzanym przez elektryczne spięcie) - że TO CUD, ŻE ODWOŁALI IM ZAJĘCIA Z PROFESOREM PRETMAYER'EM! I TO, WOW, W OSTATNIM TYGODNIU SZKOŁY!, albo, że (ALE JAZDA!) - w niebieskim, cylindrowatym opakowaniu Oreo - TRAFIŁO (mu) SIĘ PIĘTNAŚCIE! (zamiast programowych czternastu ciasteczek).
Ale nawet Syd - tak zdystansowany jak potrafił być względem rzeczy, które w jego rówieśnikach wzbudzały niepowstrzymaną erupcję entuzjazmu - przyznać musiał, że co najmniej kilka zdarzeń z ostatnich dni jego życia zasługiwało na miano nieco bardziej pochlebne niż po prostu "szczęśliwy przypadek" albo "fartowny zbieg okoliczności".
Po pierwsze: Tata się zgodził.
No, to znaczy na biwak. Trzydniowy - a więc i dwunocny, sześcioosobowy i organizowany z rodzicielskim błogosławieństwem po stronie każdego z uczestników, ale i bez rodzicielskiej kurateli - w południowo-wschodnim zakątku parku narodowego rozciągającego się u stóp Mount Rainier.
Syd nie wiedział czemu, ani jakim cudem w jaki sposób, i czy palce (długie, jednocześnie chłodne i ciepłe, i wilgotne potem, ale też suche nerwami, i czające się na progu dzielącym sydową jawę od sydowego snu każdej nocy przez ostatnie dwa miesiące) maczał w tym Orion Hayward, czy też zmiana ojcowskiego zdania nastąpiła bez jakiejkolwiek interwencji z jego strony; wiedział natomiast, że decyzja ta w każdej chwili może ulec zmianie, więc trzeba zareagować na nią szybko, i pozytywnie, i obiecać, że się będzie grzecznym i nie wywinie żadnego numeru, i wróci do domu w jednym kawałku.
Po drugie: jeszcze tego samego świtu (to jest: o piątej dwadzieścia osiem, kiedy udało im się zapakować wszystkie śpiwory, puszki z makaronem w sosie serowym, zupą wielowarzywną i brzoskwiniami w syropie, wypakowane po brzeg plasterkami, jodyną i żelem na ukąszenia owadów podręczne apteczki przygotowane przez wszystkie matki oprócz matki Syda, bo matka Syda nie żyła, koce piknikowe, atlasy do rozpoznawania grzybów i paproci oraz, ćśśś, puszki piwa i buteleczki sznapsa, do campera pożyczonego przez Teddy'ego Paulsona od starszej siostry), gdy wreszcie wyjechali z Seattle, obierając kierunek na przygodę, April dostała okres, a Meredith - przypływu przyjacielskiej lojalności, i teraz obydwie zakopały się w jednym z trzech, rozstawionych na polu kempingowym Ohanapecosh namiotów, wszystkie luki w dziewczyńskim honorze wypełniając wyjadanymi z trail mixu precelkami w czekoladzie).
Po trzecie: (i tutaj w swoje szczęście Syd nie mógł uwierzyć najbardziej), najpierw wydawało mu się, że się przesłyszał, a potem, że się zwyczajnie myli, ale im niżej schodził - wiedziony krótkim, śpiewnym bip-bip, które notowane w kajeciku wyglądało idiotycznie, ale w pamięci brzmiało jak sztuczne ognie i syrop klonowy, żywo i słodko - za nurtem potoku Silver, tym bardziej miał pewność, że ta piosenka musi należeć do drozda szarego. Samotnika Townsend'a. Ostatniego z możliwych do identyfikacji drozdów żyjących w okolicach Seattle, którego nie miał jeszcze na swojej liście (to znaczy, którego nigdy nie widział, ani gołym okiem ani choćby przez lornetkę, nie słyszał, i nie wyszkicował koło krótkiej notatki o tym, co taki ptaszek najchętniej je, gdzie gniazduje i czy zmienia piórka na wiosnę, a jeśli tak, to na jakie), a o którego zobaczeniu marzył tylko trochę rzadziej niż o spotkaniu z oskornikiem czerwonogłowym (w naturalnych warunkach, nie w izolowanym od rzeczywistości kontekście lecznicy weterynaryjnej dla dzikich ptaków, w której raz zdarzyło mu się zobaczyć samicę tego gatunku).
Cóż mu więc pozostało, niż - stopy, na omszonych, zawilgotniałych chłodnymi kropkami wypluwanymi na brzeg przez wodospad głazach stawiając ostrożnie i rozsądnie - zadrzeć głowę, i (nieświadomie) rozcapierzyć puszczone wzdłuż ciała dłonie, i zbić wargi w śmieszny dziobek i, trochę chwiejnie, trochę nieporadnie, porwać się na własne, początkowo sfałszowane, ale zaraz całkiem ładne:
- bip-bip?
- bip?
Na szczęście był przekonany, że jest utaj - poza linią wzroku i, co ważniejsze, słuchu, i Meredith, i April, i Teddy'ego, i jego dziewczyny, Marge, i, oczywiście, także Oriego - zupełnie sam.