(Robić-tego-co-robili).
I albo na całą tę stołową aferę, która wybuchła przed chwilą nad triadą obiadowych talerzy w shaule'owej jadalni być w stanie machnąć dłonią, i, co za tym idzie, nie zareagować w sposób, w jaki zareagował (z tym żenująco dramatycznym zrywem emocji, który był tak dziecinny, jak i dziewczyński, a to przecież nie wiadomo, co gorsze...), albo też być w stanie zrobić to, co znalazłszy się na jego miejscu pewnie zrobiłyby wszystkie te ultra-hiper-męskie filmowe postaci śmigające po ekranie ich rozklekotanego telewizora w ukazujących bułowate muskuły koszulkach - złapać Oriona za gardło, docisnąć do ściany tak, że chłopak - z przerażeniem w oczach - ledwie dotknie palcami stóp podłogi, i wygarnąć mu, że (tu: miejsce na bulgoczące no homo! na wargach), nie będzie się z nikim pedalić, i niech go Hayward spróbuje tknąć choćby jeden kolejny raz, a skończy się nie tylko cała ich przyjaźń, ale i jego siedemnastoletnie życie...
Ale dopiero teraz, tak naprawdę, znalazłszy się w zaciszu (i lekkim zakurzeniu oznaczającym mniej więcej tyle, że ewidentnie jest piątek, czyli dzień przed sobotą - w szczenięcym cyklu sydowego życia pod kuratelą jego ojca będącą Dniem Sprzątania) tej swojej mieszkalnej pakamerki, młody Shaule zaczynał konstatować, że - cokolwiek wydarzyło się między Orionem i nim w przedkolacyjnej porze - podobało mu się b a r d z o .
Bardziej niż sny, które miewał czasami - odpowiedzialność za nie zrzucając na nadmiar kakao pitego przed porą odpoczynku, i bardziej niż nieskończoność nóg Meredith, i płynne łuki jej odsłoniętych w wiosenne popołudnia po szkole ramion. Bardziej niż dotyk, który - nieporadnie i niewprawnie, i trochę też mało entuzjastycznie, mówiąc szczerze, jak na tę hormonalną nawałnicę, którą przeżywać miał zdaniem podręczników do biologii - był w stanie fundować sobie na własną rękę (wsuwaną pod kołdrę bez przekonania w te noce, kiedy ojciec pracował albo spał, a Oriona nie było w pobliżu).
Summa summarum - tak siedząc w ciemnościach i pozwalając myślom wgryzać się w bezbronne tkanki swojej piętnastoletniej mózgownicy - Syd Shaule uznawał, że niezwykle chciałby potrafić kontrolować lepiej własne ciało w tym sensie, żeby potrafić podniecenie przywoływać wtedy, kiedy miał na to ochotę (a nie wtedy, kiedy ono samo miało widzimisię, żeby wskoczyć na pierwszy plan i spieprzyć mu wieczór, a może i najdłuższą w życiu przyjaźń...),
- i w tym, aby potrafić wyrażać je tak, jak wyrażali je Męscy Mężczyźni, a nie przerażeni samym sobą, sczerwienieni po czubek nosa gówniarze.
Niestety z całego tego życzeniowego myślenia były nici:
Syd - który, jak to często przystoi nastolatkom, ostentacyjnym odejściem od stołu próbował trochę ukarać wszystkich dokoła, spudłował (albo okazało się, że próba ta działa jak bumerang), i koniec końców najbardziej zdawał się karać samego siebie -
- nie tylko płonął wstydem przez świadomość, że kiedyś w końcu zostaną z Orionem sam - na - sam, a wtedy na pewno zrobi się okrutnie niewdzięcznie...
- Ale też, zwyczajnie, był głodny jak jasna cholera.
Nadal się jednak boczy. Chyba. To znaczy -
No, to jest kolejna rzecz, którą bardzo chciałby potrafić wdrożyć w życie. Boczyć się na Oriona długo, i na serio. Z samozaparciem pożyczonym od Cioci Jean, na przykład, która po po-obiednich, politycznych sporach toczonych czasem z ojcem w niedzielne popołudnia, milczeć potrafiła przez dwa do pięciu tygodni, i swoją jednoosobową kampanię ciszy przerywała dopiero, gdy wysłało jej się kwiaty i liścik z przeprosinami.
Ale to ewidentnie jest kolejna rzecz, jakiej nie potrafi (w bieżącej chwili - nie potrafi także mówić, co akurat Oriona, znającego już sydowe mechanizmy całkiem nieźle, nie powinno dziwić ani trochę), więc zajmuje mu raptem chwilę, żeby pęknąć.
Przesunąć się na łóżku do krawędzi.
Wymacać na nocnej szafeczce długopis i zeszyt, w którym notował myśli, sny, i słowa jakich nie potrafił ubrać w dźwięki.
Nie odpowiedzieć na zadane mu pytanie, ale naskrobać inne - tuszem przesączonym adolescencyjną buńczucznością, podsunięte zaraz pod haywardowy nos:
Twoja mama upiekła żelki?
Nieźle. Prawdziwy talent.
Tyle, naprawdę, wystarczy. Gdy się ma piętnaście lat i serdecznie dość myśli, że najlepszy przyjaciel może nas nienawidzić.
Syd przekłada nogę - na tym etapie jego życia niemal nieproporcjonalnie długą w stosunku do reszty jego ciała - przez krawędź łóżka i zsuwa się na podłogę tak, żeby oprzeć plecami o drewno ramy (i, tym samym, znaleźć vis a vis szatyna, który w tym świetle jest zlepkiem gęstych, granatowo-brązowych, i złotawych cieni). I koncentruje wzrok na walcowatym kształcie pudełka z margaretkami - tak silnie, jakby chciał wwiercić się przez wieczko. I podwija stopę by móc rozmasować różowiejący ślad po orionowym uszczypnięciu. I krzywi się, marszczy brwi, i ściąga wargi, zanim chrząknie (trochę za głośno), i spyta (trochę za cicho):
- Ori?
Nie patrzy na chłopaka ale chciałby potrzymać go za rękę nie myśli o tym co się stało ale czuje żywy ogień płynący stokami biodrowych kolców nie milczy ale każde słowo grzęźnie mu w gardle zanim wyswobodzi się na wolność, jakby nieopierzone, niedorosłe do właściwej formy, głupie:
- A jakie te piórka, co?
- Znalazła twoja mama? P - pamiętasz -
- - Jak one wyglądały?