W tej kwestii Syd nie mógł jej niestety w żaden sposób pomóc, doradzić, czy choćby podpowiedzieć, jaka strategia byłaby mniej, a jaka bardziej konstruktywna, bo
wyglądanie na cokolwiek (na zamożnego, na
normalnego, na kogoś, kto potrafi mówić), nigdy jakoś nie znajdowało się na szczycie jego listy życiowych priorytetów. Jedynym wyjątkiem była może wola by sprawiać wrażenie, że
sobie radzi, ale ta uruchamiała się jedynie w bardzo konkretnym kontekście i jeszcze konkretniejszym towarzystwie - w przypadkach zupełnie wyizolowanych na rozpisce sydowego życia, jak samotna wyspa pośrodku bezkresu technikolorowego turkusu papierowej mapy; to znaczy przy Orionie - bo Syd (od zawsze) liczył się z tym, co Hayward o nim myśli i (od trzech dni) zdawał sobie sprawę z tego, że chyba pragnie, żeby Orion myślał o nim dobrze.
Albo cokolwiek. Byleby dużo. Byleby był przy nim przynajmniej w fantazji, jeśli nie mógł, albo nie chciał, być blisko w rzeczywistości.
Gdyby jednak, wracając do meritum, Syd wiedział, że Noah nie chciała wyglądać na kogoś, kto żyje we względnym dobrostanie (czyli, innymi słowy, w komforcie ponadprzeciętnym, i wykraczającym poza te waszyngtońskie standardy, z jakimi na co dzień musiała radzić sobie większość mieszkańców Seattle), dałby jej do zrozumienia - spojrzeniem (tj. ironiczną wywrotką wykonaną przez obydwoje oczu,
ziuuu!, jakby chciały powędrować na tył głowy i już nie wrócić) albo na piśmie, że oto poniosła dość spektakularne fiasko.
Po prostu: jeśli nie chciała wyglądać na bogatą (jak Papa Eisenberg, no bo kto), to może nie powinna zawalać trzech czwartych blatu kawowego stolika - pozostawiając jedynie skrawek przestrzeni niemal perfekcyjnie dopasowany pod wymiar jej tyłka - taką ilością cukrów prostych, niektórych w połyskliwych opakowaniach, a innych bez, że Syd mógłby żywić się nimi przez parę dni, na końcu i tak dostając spontanicznego rzutu cukrzycy.
Gdyby myślał teraz trzeźwo i zbornie, mógłby zresztą zapewnić, że doskonale wie, co Noah robi - nawet, jeśli tylko podświadomie, wynikiem mechanizmu wyuczonego od rodziców. Tak samo robiły nosoczuby szmaragdowe, modre jaskółczaki, kaczki mandaryńskie i cała masa innych, mniejszych i większych, gatunków. Cały wic polegał na tym, żeby - za sprawą upierzenia albo skomplikowanych esów i floresów wypisanych we wzór noszony na brzuszku czy plecach - sprawiać wrażenie, że ma się więcej niż w rzeczywistości. Siły, jeśli chodziło o odstraszanie drapieżników, albo zasobów, jeśli należało skusić czymś partnerkę.
Shaule nie wiedział tylko, jaką motywację miałaby teraz Noah - zarzucająca przestrzeń przed nim stertą spożywczych produktów. Czy to całe
czym chata bogata miało go skusić, żeby został na dłużej? A może wprawić w stan szoku, i uczynić bardziej bezbronnym [jeśli miało się okazać, że to jednak ona była psychopatką, a nie on? (Syd nie miał wprawdzie warg sromowych, ale ciało na tyle długie i wyposażone w różne rodzaje tkanek, że na pewno znalazłaby sobie coś, w co mogłaby wbijać szpilki)]?
Ważne jednak, że Syd nie znajdował się aktualnie ani w stanie zborności, ani szczególnej emocjonalnej równowagi. O czym, zresztą, świadczyć mógł prosty fakt - mianowicie, że wracając do salonu z naręczem przekąsek, Noah Eisenberg zwyczajnie musiała natknąć się spojrzeniem na widok raczej nietypowy w ciągu pierwszych dwudziestu minut znajomości z
jakimś miłym chłopcem (no, pominąwszy może przypadki pijane, przygodne i zwykle piątkowo-wieczorne, kiedy ani Ty, ani
jakiś miły chłopiec nie macie czasu i nastroju na zbędne kurtuazje).
Blondyn siedział bowiem na kanapie prawie kompletnie nagi - bo rozebrany do bielizny: slipek tym razem granatowych, żałośnie zawieszonych na wąskiej podporze bioder, i skarpetek głupio podciągniętych wyżej na łydki, z ubraniami złożonymi po pensjonarsku na podołku.
Zadarł spojrzenie - znad własnych dłoni, na których podziwiać mógł rosnący wykwit opuchlizny - napotykając spojrzenie Noah. Gdyby miał więcej siły, pewnie by się zaperzył.
Wybrał cukierki-myszki. No, oczywiście. Co innego mógł wybrać Syd Shaule?
Dwie na wszelki wypadek - i może wypadałoby powiedzieć, że jego logiką kierowała teraz myśl, iż im więcej cukru się ma pod ręką w walce z hipoglikemią, tym lepiej, ale prawda była inna.
Syd po prostu chciał, żeby było im raźniej. Przecież łatwiej jest zawsze we dwoje, jak to mówiło się u niego
w domu.
Jeśli pod grzywką Noah kryło się współczucie, to Syd go chyba nie zauważył - ale też nie bardzo miał jak, bo gdy tylko dziewczyna zaczęła mówić, skrył twarz w dłoniach. Jakby próbował zatamować powódź wzbierającą w kanalikach łzowych. Albo jakby szykował się na (kolejny) cios.
O dziwo - może przez działanie adrenaliny, a może raczej poprzez habituację - nie bolało jednak
aż tak (to uczucie, za to, kojarzyło mu się jeszcze z czymś innym - z chwilami, w których ktoś mówi, że
"teraz może zaboleć", ale potem okazuje się, że jednak nie - a czasami, że jest nawet zupełnie
dobrze).
To znaczy, wizja tego, jaki Chicka Jaggera mógł spotkać los. Całkiem prawdopodobna. Wypowiedziana przez brunetkę jakoś tak niesłychanie faktograficznie.
Ale Syd wiedział, że nie wolno mu winić Noah. Przecież nie znała Chicka, i nie widziała tego, jak lubił papkę z płatków owsianych i rodzynek, ale jak kręcił dziobkiem na tę z owsa i kukurydzy (Syd mu się nie dziwił, bo było to kurestwo mdłe jak cholera), i jak uspokajał się, kiedy drapało się go za prawym skrzydłem
- - więc nie mogła zrozumieć.
Dopiero teraz zorientował się, że się kiwa, ale nie mógł już przestać. Dał tylko radę zanegować - ruchem głowy - że
nie, nie chce bananowych.
A potem wstać. Odłożyć ubrania w miejsce, w którym siedział. I chwiejnym ruchem przejść do najbliższych drzwi - wciąż z telefonem w dłoni - gdzie, mógłby się założyć w tamtej chwili, znajdować musiała się łazienka, ale -
- - nie. To był tylko czyjś pokój, jasny, czysty, i pusty. Nim Noah go powstrzymała (?) spróbował chyba jeszcze raz, z kolejnymi - i znowu nic.
Zawrócił.
Poklikał trochę w elektroniczną klawiaturę. Podstawił Noah telefon - prawie pod sam nos:
Pokazesz mi prosze gdize jest prysznic?