O tej godzinie – zawsze – było tłoczno. Cały wic polegał jednak na tym, że choć to właśnie korytarze (jako podłużna przestrzeń ograniczona ścianami) wydawały się szczególnie narażone na przytkanie ciałem studenckim (tak jak o szanownych profesorach zwykło się mówić, że ciałem są pedagogicznym) – ruch na linii między-salowej bywał lepiej zorganizowany, niż po wyjściu z głównego budynku. Wprost na brukowany plac kampusu. Tam bowiem – na chwilę po zaciągnięciu się pierwszym haustem chłodnego, jesiennego powietrza – zapominało się o nabytych w drodze praktyki zasadach migracji. Przystawało się w grupkach – na uboczu, oblegało ławki w czasie „okienka”, z plastikowym pudełkiem po brzeg wypchanym bulwami koktajlowych pomidorów i widelczykiem-Excaliburem wetkniętym w krwisty owal jednego z nich (ale nigdy niemogącym dotrzeć do ust zajętych jakimś absolutnie-ultra-ważnym dyskursem dotyczącym gościnnego wykładu Sadie Barnette). Na schodach i pośrodku drogi. Także.
Należało więc przechadzać się slalomem zwykłym – lub bardzo ostrożnym – jeśli trzymało się akurat torbę, plik papierów (eseje, ksera, wydruki – zawsze pod ręką lewą) i kawę (w ręce prawej); jak robił to dziś sam Zachary. Problem w tym, że dziś-właśnie lawirować pomiędzy chmarą niezgrabnie nawigujących po kompleksie postaci, będących niezwykłą mieszanką kulturowo-językową, było większym wyzwaniem, niż zwykle.
Szczególnie w strategicznym punkcie. Tam, gdzie o tej porze roku ogołocone wiśnie straszyły rozczapierzonymi witkami; w łuku triumfalnym posadzonym nie tyle w celach estetycznych, co ku pełnej patosu chwale tęgich umysłów przyszłych alumnów. Teraz? Zebranych. Jak? W dziwnej, pół-kolistej figurze o krawędziach raczej graniastych, ale ruchomych-ściśniętych-zwartych.
O cokolwiek się nie rozchodziło – Zacharego nie za bardzo interesowały przeboje akademickiego światka. Najczęściej były to zwykłe poglądowe przepychanki. Podpisywanie petycji i wniosków. Ankiety, i zbiórki, i wybory do... Zamierzał więc całe to poruszenie wyminąć; na tym odcinku trasy supłając palce w plątaninie słuchawek, byle jak upchniętych w kieszeni płaszcza.
- Harper!
- Jeszcze tutaj! Harper!
- Czy ja też mogę?! Gdzieś w tle: KOCHAM GO.
- Tylko zdjęcie! Tu-tutaj!
- Psia mać, rozmazane wyszło, da radę jeszcze jedno?
- Har-
- Tylko zdjęcie! Tu-tutaj!
W przypadku Prescotta, niestety, nie istnieje żadna mityczna przewaga wzrostu, która pozwoliłaby mu wychylić się ponad krzywizną szeregu – wtapia się więc w niechlujnie-geometryczny obwód (parujący kołtun ciepła tlący się ponad tekturowym kubkiem działa jak marzenie). Ktoś – a tak naprawdę to Elizabeth Tyler, studentka drugiego roku, występuje o krok; wywołana właśnie ośmielająco-zachęcającym skinieniem celebryckiej dłoni. Przywołuje ją – i Elizabeth przez chwilę czuje się wybrana; ekstaza nie tylko nie minie, ale wzbierze na sile, kiedy Zachary zastuka wymownie w szczupłe ramię dziewczyny. Zapyta, czy nie chce „zwykłego” zdjęcia (zamiast marnego selfie strzelonego z przedniej kamerki). No, oczywiście – kurwa – że będzie chciała. Zanim wciśnie telefon w dłoń chłopaka, zdąży tylko w ekspresowym zrywie przesunąć palcem po ekranie, rysując jakieś nieudolne esy-floresy (urządzenie odblokuje dopiero za trzecim razem; trzęsą jej się ręce Zach przyłapuje się na myśli, że zna ten stan aż za dobrze).
Nie będzie się spieszył. Podkręci parę parametrów w trybie manualnym. Skupi się na dobrym kadrze. Nie-na-Nim. Strzeli fotkę (całą serię, na wszelki wypadek). I, dopiero potem, podniesie wzrok. I podniesie też kąciki ust. Zdążył polubić ten widok.
Jak można było domyślić się po ciasnym kółeczku wlepionym w planetarny pierścień gwiazdy – stał tam dłuższą chwilę. Czyli: nie, nie był przelotem – ani przy okazji; ani w żaden inny sposób, który sugerowałby, że robił coś innego niż...
czekał.
– A ty? Nie chcesz? – zagaduje, zsuwając się gdzieś na ubocze wymieniającego się tłumu. I, już – następna osoba owija ramię wokół talii muzyka – na jeden błysk tylko lub draśnięcie atramentu. Ktoś inny – próbuje zamienić z Dwellerem parę słów.
– Co? – Ktoś prosi o podpis na okładce podręcznika.
– No... nie chcesz, nie wiem, jakiegoś zdjęcia? – Zachary patrzy na ten podręcznik.
– Nie, dzięki. – Zachary patrzy na Niego (i wie, że Jego wzrok tak samo traci na koordynacji, potykając się w drodze pomiędzy pstrokacizną żywo rozognionych twarzy). Patrzy przez ramię Tyler.
– Zaaach, no nie gadaj. To jest jakaś totalnie jedna okazja na milion!
– Nie wątpię. – Mówi cicho. Niewyraźnie. Jakby go tu nie było. Jest przy Nim.
– Ehhh, twój wybór, Prescott. – Wzrusza ramionami, opuszką palca przerzucając fotki przez galerię; uśmiecha się do ekranu. Kiwa głową. – Dzięki za zdjęcia.
– Ej, Beth?
– No? – Unosi głowę.
– A masz jakiś marker?
Owszem – będzie miała; upchnięty w torebce razem z całą resztą narzędzi, z których na co dzień korzystała w trakcie warsztatów artystycznych.
– Nie musisz oddawać. Dobra, lecę bo-
Ale reszta wywodu zostaje pożarta brzęczeniem tłumu (i stłumiona tego owadziego brzęczenia natężeniem). Student przeciśnie się pomiędzy dwoma ogniwami zaciskanego coraz śmielej łańcucha.
Déjà-vu;
Prescott wspomina to, co dopiero się zdarzy. Co?
Prescott wspomina to, co dopiero (już) się zdarzy(ło). Oddech. Szarpnięcie.
Déjà-vu.
– Po co tu przyszedłeś, Zach?
– [Po autograf.] Chciałem… – szeptem ciszej: prosić gdzie? [mam czekać; ma ochotę się zaśmiać] – … pana o autograf. – Wystawia rękę. Niezgrabnie; trzyma w niej te cholerne wydruki i marker, i rękaw ma naciągnięty po sam nadgarstek. Druga; wciąż zajęta. – Tu-taj.