Zaniesie się z zamiarem odpowiedzi – na tę właśnie zaczepkę, która przytrzyma się strategicznych punktów jego twarzy; ot – początkowo opływając spojrzenie, teraz zastygłe w petryfikacji niedowierzania. Strącona wreszcie pojedynczym (choć niezwykle głośnym przy tym) mrugnięciem, wlepi się w pajęczynkę płytkich bruzdek naokoło oczu. Tych samych, które obecnie stanowią raczej urokliwy ściąg podkreślający wigor młodego spojrzenia. Już za nieco ponad pięć lat jednak wytknięte zostaną w porannym starciu z lustrzanym odbiciem; tak tylko, splunąwszy w odpływ umywalki pastą do zębów (o ironio – wegańską, w przeforsowanej przez Harpera dyskusji mającej miejsce trzy lata wcześniej) – w przymrużeniu powiek i wniosku, że z nocy na noc jakby się postarzało wydoroślało. Przez kolejny miesiąc będzie się też rzadziej uśmiechał – dopóki Jack nie wyciągnie z niego wreszcie o co mu tak właściwie chodzi co się dzieje.
Przesłyszał się? No, nie; ale nie przesłyszał się też Harper, kiedy po chwili boleśnie szorstkiej ciszy, dotarł go wreszcie długi i niepowstrzymany śmiech.
I już – już będzie chciał coś powiedzieć, znalazłszy ku temu odpowiedni moment; gdyby nie rąbnięcie męskiej potylicy o szpic kranu. Zachary, w pędzie następujących po sobie mikro-zdarzeń, zostanie – dosłownie – wzięty z zaskoczenia; nie tak może, jak zapowiadał mu to przed chwilą piosenkarz w żartobliwej oprawie – ale z równą uległością, z jaką dawał się kształtować każdemu innemu rodzajowi jego bliskości.
Tym lepiej zresztą, skoro mógł go teraz dosięgnąć. Z wyraźnym zmartwieniem zatroskaniem czułością zaniepokojeniem wpiętym w blady grymas.
– O-och szlag! Chryste, nic ci nie jest? Chodź tu. Daj, pokaż. – Krańcem kciuka przeciągnie przez pasmo ustępujących włosów; z wąską pręgą przeczesywanego skalpu mknącą tym samym śladem. Na całe szczęście i z oddechem chłopięcej ulgi – Zachary ustali, że, przynajmniej z zewnątrz, nie stało się nic złego. Przytakuje więc, pozwalając sobie na moment nieokreślonej słabości – parę skubnięć wilgotnych kosmyków. Potem wplecie pomiędzy nie palce. Pogładzi, zmierzwi, podrapie.
Zaśmieje się w duchu – i poratuje samego siebie słowem otuchy. Słowem, które wraz z upływem czasu postarzeje się brzydko – straci na skrze humoru; tak, no już, wszystko w porządku – będziesz żył.
Następnie odchyli się, teraz wreszcie zdolny by w priorytecie myśli przetworzyć porządnie sugestie bruneta. Oprze dłonie na jego ramionach. I przekrzywi też głowę – zwieszoną jakby pod ciężarem własnego spojrzenia.
– It’s… acceptable. Never liked them much. But things change. And it seems like I built up quite a tolerance, apparently. – Z czoła trzydziestojednolatka odgarnie kosmyk włosów, który jeszcze przed momentem sam wysupłał z przygładzonej wodą całości. Zaciągnie go za ucho. – Just kidding. It’s indeed a big yes. I might even add them to my daily diet. Haven't decided yet. – Śmieje się, rozsiadając wygodniej.
– I promise you I won’t be biased against this whole obsession of yours, aight? I’ll try, at least. – Pauzuje. Zaraz jednak – ... so why don’t you tell me something about this cream, huh? Is it, like… a heavy whipping one? You know, like the recipes say – "beat until stiff"? – Nie powstrzyma już salwy niedorzecznego śmiechu. Choć spróbuje; zagryzając wnętrza policzków – spąsowiałych gorącem lub jako wykwit realnego wstydu – lub intensywnej fuzji każdego z domniemanych powodów.
Uspokoi się. Westchnie.
– Czekaj, ale- ale co mam zdjąć? To? – Naciąga przód polaru; ociężały wodą materiał staje się nagle obiektem przepychanki. Szarpanej wojenki, w której to właśnie Zachary stał po stronie, której nikt nie wróżyłby, chyba, zwycięstwa. – Jesteś pewien? Czy-
Czy... – Palce wciśnie za szeroką gumę bokserek. – to?
Ale na odpowiedź nie zaczeka. Zamiast tego uniesie się – w absolutnym minimum nie tyle chęci, co możliwości – i wsparty: nie tyle o krawędź wanny, co męskie ramię. Bieliznę osunie wzdłuż taśm mięśni, więc opuściwszy je dłońmi rozpędzonymi niewiele poniżej bioder, potem – wnętrzem ud. Pozbędzie się ich, wyrzucając poza basen wanny; bez żalu i wyrzutów sumienia, że w najbliższe swoje towarzystwo skłonni byli wcielać zawsze zabierany ze sobą bałagan – gdzie tylko się nie pojawiali.
A potem do niego przylgnie.
Tak. Przylgnie do niego;
Sposobem, jakim przylegają do siebie dusze ciała – wypędzając spomiędzy dzielącej ich przestrzeni środek nocy. Wymywając więc wszelkie ogniska zmęczenia; zastępując tylko sobą i wzajemną bliskością. O tej ostatniej – przypomni przeciągłym, głębokim ruchem bioder.
Chwilę później będzie już zupełnie nagi; ale nie w pośpiechu, w jakim regularnie zdarzało mu się – w towarzystwie muzyka – obnażać z ubrań. Z dąsem niecierpliwości roztaczanym ponad niemal wyuczonymi siepnięciami kroków. Od pierwszego począwszy – stopy przerzuconej w initium wieczorów, ponad progiem rozdzielającym świat schodków przeciwpożarowych od świata tym pożarem zajętego.
Stopę; czasem w absurdalnie drogim wariancie zwykłych tenisówek – więc i w kontraście do trzymanego w dłoni Rainier Seltzera załatwionego w Bartell Drugs, po drodze przez Jackson Street. Czasem – jeśli do Harpera w r a c a ł huh? ze spotkań bardziej uroczystych – to i w jakimś, niezależnie od formy, cordovanie. Zawsze tak samo porzucone pod najbliższą ścianą – w ślepym pędzie. Do niego. Kurwa. Do niego. Do niego. Do Niego.
Będzie też zupełnie odsłonięty.
Harper zamruga gwałtownie; i Zachary zobaczy – w krótkich interwałach – przepowie sobie właśnie swój koniec świata.
I może nie uświadomi sobie tego, ale będzie wiedział, że (Harper) potrafi.
Zachary widzi takie rzeczy. I chociaż, w rzeczy samej – w dużej mierze codzienność chłopaka opiera się na obserwacji, tak jego rolą nigdy nie było po prostu „patrzeć”. Przede wszystkim należało „dostrzegać” – przez wizjer niewidocznych, ale otwartych ran, którymi sączył się zupełnie odarty ze złudzeń obraz człowieka.
A zatem: tak. Harper potrafi być bliżej. W kontekście fizycznym – tak, oczywiście. Ale nie tylko.
Tą pewność pozostawia w szczegółach, niuansach, detalach; w rosie wplecionej pomiędzy rzęsy, w sygnałach obłokami słanymi w niebo – sponad kubka świeżo zaparzonej kawy. W sposobie, w jaki wraca do łóżka – w dłoni zakładanej na piętrze powyżej łokcia czy kolana – na bezdźwięcznym ”jestem”, które – gdyby wybrzmiało – wydawać mogłoby się niewłaściwe.
Tak; Harper zamruga gwałtownie. A potem zapadnie c i s z a. Prescotta oswajać zacznie w sposób możliwie najgorszy i niesprawiedliwy. W tej właśnie ciszy, oswajać zacznie go z jego końcem świata. A Zachary? Nie będzie nawet o tym wiedział.
Nie zauważyłby, zresztą. Z równowagi wytrącony sposobem, w jaki Harper się nim zajmował; bez przymusu, z nieszkodliwą przekornością ulegając większości jego zachcianek. W ramach kolejnej; Prescott zwróci się w stronę trzydziestojednolatka frontem. W asekuracyjnym wczepieniu się lewą ręką o krawędź wanny; wolną dłonią – pozwoli nabranej w garść wodzie opłynąć męskie ramię. Omyje – ostrożnym ruchem biegnąc po obustronnym gzymsie obojczyka; i tylko pomiędzy nimi zapędzi się nieco w uskok klatki piersiowej. Wzrokiem – wodzi za swobodną wędrówką palców; i tylko czasami, z rzadka, unosi spojrzenie na twarz bruneta. Nie toczy z nim walki – nie rywalizuje, nawet. W skupieniu – wydaje się bardziej milczący, niż dotąd.
W dotyku całkiem eterycznym, ponad stiukiem błyszczącej skóry kładącym się tak, jak na lustrze kładą się opary ciepłej mgły. Możliwe, że się zapatrzy – na pominięty przy goleniu, ciemniejszy punkt ponad wargą. Może na usta. Może – wreszcie – na ostatnią kroplę wody trzymającą się markizy rzęs.
- Prychnie. Kurwa; nigdy nie zrozumie, jak on to robi. Najmniejszy szczegół wyjęty z szerokiego tła rzeczywistości włączając w swój urok. Dziedziczony – podobno, huh? Acha – Zachary ma wrażenie, że dla bruneta cały świat był po prostu naręczem nieprzewidzianych akcesoriów i ozdób, którymi w ramach improwizacji kolorował samego siebie. I nawet to cholerne potknięcie się na scenie przedzierzgnięte w piruet – nie różniło się niczym od łańcuszka luźno zwieszonego poniżej szyi.
A potem...?
No, nic wielkiego; materiał, ukręcony niechlujnie, naciągnie na palce – i otrze twarz Harpera. Dotykiem punktowym, krótkim, delikatnym – zagarnąwszy kroplisty stalaktyt ponad brwią i zgrabne wcięcie ponad linią ust. I "zamknij oczy" zwężony szpaler rzęs "otwórz". I rzeczone frotte założy mu na kark. Jeśli zaprotestuje – powstrzyma go.
A... potem...?
Uśmiechnie się. Dłonią przemknie w przydennej wędrówce; dotrze do wąskich bioder muzyka. W wyczerpującej praktyce opasania leniwym frotte. Ze swobodą dotyku, ale i w torturze; jeśli ten sam dotyk poprowadzony zostanie tempem zbyt wolnym. Obosiecznie – więc i ze swoim, realnym, napięciem.
Ruchem miarowym, za każdym razem jednak – jakby spóźnionym. W rozwarstwieniu czasu; nigdy nie zdążywszy na spotkanie ze wzbierającym oczekiwaniem. Samolubnie zarządzoną fanaberią, sprawiedliwie jednak dzieloną na dwoje. Acha – nadgarstkiem wprawionym w rytmicznym pulsie rozciąganym pomiędzy łukami lędźwi. W zwartym kontakcie wrażliwych punktów, mile wyczulonych i łagodzonych towotem ciepłej kąpieli; i zamkniętej na nich dłoni. I chłopcem, który tą dłoń prowadzi – w powtarzalnym mechanizmie boleśnie niespiesznej, ale dokładnej pracy. Chłopcem, który odetchnie płytko, pochyliwszy się w kierunku mężczyzny.
– ... Joachim? – Z cieniem uśmiechu, ale i uwagą poświęcaną dynamice stałego kontaktu; całym swoim ciałem stawiając opór przeciwko prymitywnej satysfakcji drżenia.
Joachim – Zacharego usłyszy w skroni – w miejscu sąsiednim do tego, do którego przykładał teraz rozchylone wargi; z wyłączną i bardzo ekskluzywną pieszczotą paru muśnięć otaczających lubiane przez chłopaka znamię – drobną wypukłość u skraju ucha, rzadko widzianą zza kurtyny pedantycznie stylizowanych włosów.