WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
-
Przez moment odczuwał przemożną chęć, aby odejść bez słowa, nie racząc ją ani jednym spojrzeniem. Jednakże nim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, to Marquez zadecydowała za niego i zmniejszyła dzielący ich dystans. A on stał, jak ten kołek, wciąż wstrząśnięty do głębi jej widokiem, pozwalając jej na to. Milcząco i beznamiętnie spoglądał, jak próbuje znaleźć odpowiednie słowa, wcale niczego nie ułatwiając. Wróciłam przecięło głuchą ciszę, która do tej pory między nimi panowała. - Na jak długo? - zapytał na pozór obojętnie, krzyżując z nią spojrzenie i w duchu klnąc na siebie, że spytał właśnie o to. Bo tak naprawdę to pragnął powiedzieć coś zupełnie innego. Tak naprawdę chciał poznać powód. Powód, dla którego postanowiła odejść. Ale nie potrafił się do tego zmusić, po raz kolejny pozwalając dumie wygrać walkę ze zranionymi uczuciami.
-
Nie chciała w jakikolwiek sposób naruszać jego przestrzeni i nie wiedziała, czy sama jest gotowa na to, by podejść bliżej. Stojąc, nadal, w bezpiecznym ostępie, czuła się zdecydowanie pewniej – tak jakby opcja ucieczki pozostawała cały czas dostępna. Nie zamierzała jednak odpuszczać, doskonale wiedząc, że prędzej czy później będzie musiała zamierzyć się ze swoimi demonami. – Na stałe. Tak myślę – nie przyjechała w odwiedziny, na dobrą sprawę nie miała nawet do kogo przyjeżdżać, po tym, jak zostawiła ze sobą wszystkich przyjaciół oraz całą rodzinę, nie kontaktując się z nikim przez całe dwa lata. Niejednokrotnie zastanawiała się jednak, czy Seattle, po tym wszystkim, jest na pewno miejscem dla niej. Czy nie powinna spróbować gdzie indziej, pisząc dla siebie nowy rozdział. Dlaczego nie mogła tak po prostu zostawić przeszłości za sobą? – Walter, ja … – wyrwało jej się, chociaż nie była pewna, co chce powiedzieć; podobnie jak wtedy, gdy wróciła ze szpitala. Kolejne przepraszam nie było wystarczające, a dla niego, prawdopodobnie, nie znaczyło nic.
-
-
Tak więc widziała jego reakcję. Widziała i czuła, że nie powinna dłużej w to brnąć i kontynuować rozmowy. Jak jednak wspomniałam – nie potrafiła odwrócić się i odejść, po raz kolejny uciekając przez problemami. Potrzebowała się z nimi zmierzyć, by móc raz na zawsze zamknąć ten etap, nie pozostawiając sobie żadnych złudzeń. – Uwierz, że nie chciałam cię zranić – po długim wahaniu zrobiła kolejny, niewielki krok w jego stronę. Nadal jednak zostawiała mu sporą przestrzeń – nie chciała w jakikolwiek sposób się narzucać. – Byłam przekonana, że wyjazd jest najlepszym rozwiązaniem. Chciałam … cholera, chciałam, żebyś był szczęśliwy. Beze mnie. Żebyś ułożył sobie życie, poznał kogoś, miał rodzinę. Nie wiem, nie mam pojęcia, czy udało ci się to osiągnąć, ale Walter ja zawsze trzymałam za ciebie kciuki. I zawsze będę – powiedziała prawdę, nawet jeśli niepełną. Rzeczywiście poniekąd jej wyjazd był spowodowany tym, że życzyła mu jak najlepiej, a sama nie potrafiła nic zaoferować, aczkolwiek … to jedynie ułamek ogromu kwestii, które nią kierowały.
-
Chciałby umieć zapomnieć, że uciekła.
Chciałby umieć wymazać to, że była jedyną kobietą, którą szczerze kochał.
Chciałby. Ale nie potrafił. Patrząc na nią, widział ich nieudane małżeństwo. Widział ruiny związku, który miał trwać po kres czasów. Widział porażkę. Widział popełnione przez siebie błędy. Widział wszystko to, co poszło w jego życiu nie tak. Starał się, naprawdę cholernie się starał, by tak nie było, ale pewnych rzeczy najzwyczajniej nie dało się zmienić. A przynajmniej Walter nie wierzył, by kiedykolwiek spoglądanie na Adore przestało sprawiać mu ból. Bo choć był zły, choć z jego oczu biła wrogość, choć całą swoją postawą pokazywał, że nie chciał mieć z nią nic wspólnego, to podłożem tego było cierpienie. Nawet nie jego, nie jej, a ich wspólne, które tego szczególnego dnia przyciągnęło ich na ten cmentarz. To było coś, czego w przeszłości oboje nie potrafili przeskoczyć, choć bardzo tego pragnęli. Coś, co było kolejną kroplą w morzu udręk.
Zaśmiał się gorzko na wypowiedziane przez nią słowa, kręcąc przy tym z niedowierzaniem głową. - Oszczędź mi tego, dobrze? Nie chcę słuchać o tym, co chciałaś, co Ci się wydawało, co uznałaś za słuszne - wycedził z tłumioną złością, też mimochodem robiąc krok w jej stronę, ale spokojnie, nie był Abrahamem, nie będzie tu żadnego pokazu sił. - Uciekłaś, Adore. Uciekłaś bez pożegnania. Bez słowa. Zostawiłaś tylko papiery rozwodowe na stole. Kto tak, kurwa, robi? - zadał pytanie tym samym chłodnym tonem, patrząc jej przy tym w oczy, pragnąc tak cholernie zrozumieć dlaczego. Dlaczego złamała mu serce. Dlaczego odeszła w momencie, gdy tak bardzo chciał, by została. - Och, może w takim razie powinienem być Ci wdzięczny, co? - paskudny grymas wypłynął na jego usta, a on nieświadomie znów zrobił krok w jej stronę, mając ją teraz na odległość mniejszą niż na wyciągnięcie ręki. - Jak Ty nic nie rozumiesz... Pragnąłem tego z Tobą, Adore. To o czym mówisz... Pragnąłem tego z Tobą - powtórzył słabo, dużo miększym tonem, obrzucając jej twarz pełnym niewypowiedzianego bólu spojrzeniem.
-
Ale to ona była problemem. To ona zrobiła coś, czego nie mogła cofnąć. To ona zachowała się jak największa egoistka pod słońcem. Cierpiała z tego powodu bardziej, niż ktokolwiek z jej otoczenia był w stanie sobie to wyobrazić. Nie była szczęśliwa – i nie spodziewała się, że jeszcze kiedykolwiek będzie. Źli ludzie na to nie zasługiwali – a ona już od dawna nie czuła się dobrym człowiekiem. Od samego początku, kiedy rozpoczęła romans, który zniszczył wszystkie dobre rzeczy w jej życiu.
Teraz nie potrafiła na niego patrzeć; nie ze spokojem i opanowaniem. Z trudem powstrzymywała cisnące się do oczu łzy, aczkolwiek wiedziała, że nie może sobie na nie pozwolić – musiała mu tego oszczędzić. W końcu nie była ofiarą, a czarnym charakterem. – Nikt tak nie robi – odpowiadała, pod ciężarem jego spojrzenia wbijając wzrok w ziemię. – Nie rozumiesz. Nie … Ja nie zasługiwałam na twoją miłość i wsparcie. Chciałam tego samego. Chciałam tylko i wyłącznie ciebie. Po prostu nie mogłam zostać – nie mogła ciągnąć go w dół i patrzeć, jak staje się wrakiem człowieka. Przy niej nigdy nie byłby szczęśliwy – skoro ich relacja od pewnego momentu zaczęła być jednym wielkim kłamstwem. Nie mogła też powiedzieć mu prawdy. Nie miała wyjścia. A on, w dalszym ciągu, o tym nie wiedział. Nie miał pojęcia.
I to wszystko powoli ją zabijało.
I przez to wszystko nie potrafiła być szczęśliwa.
-
Teraz ciężko było mu zwalczyć naturalny, instynktowny odruch, jakim byłoby wzięcie w ramiona byłej żony i zapewnienie jej, że wszystko się ułoży. Czasem nienawidził się za tę słabość; za to, że mimo wszystko jakaś jego część pragnęła jej szczęścia. - Zadecydowałaś za mnie, choć nie miałaś do tego prawa - przerwał jej, oskarżycielsko celując w nią palcem. - Nie możesz tak po prostu zakładać, czego ludzie pragną, Adore - dodał, ale już znacznie łagodniej, dłonie wsuwając do kieszeni spodni. Westchnął, kręcąc przy tym głową. - W zdrowiu i chorobie, pamiętasz? - przypomniał słowa przysięgi, też wzrok spuszczając na własne stopy. Przez dłuższy moment się nie odzywał, jakby zastanawiając się, co powinien zrobić, co powiedzieć. Ostatecznie znów wypuścił powietrze z płuc i spojrzał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy na byłą małżonkę. - Muszę już iść... Mam nadzieję, że tym razem znajdziesz szczęście... - którego ja nie mogłem Ci dać. Posławszy jej ostatnie spojrzenie, ruszył w stronę bramy wyjściowej, pragnąc to spotkanie zostawić jak najszybciej za sobą.
// zt x2
-
Mając teraz sporo czasu postanowił odwiedzić współlokatorkę, która prawdopodobnie znowu pilnowała cmentarza jak Klucznik z dodatku do Wiedźmina. Co ją fascynowało w zwłokach? Były zimne, nic im nie stawało jak powinno, nawet nie masz ich jak obrazić, bo nie żyją. Bezsens. Po drodze kupił paczkę lizaków, wysłał kolejnego miłosnego smsa do Wyatta, który wciąż nie ogarniał, że to podryw...a potem udał się na groby. Poczuł nieprzyjemny dreszcz przechodząc przez bramę główną. Od śmierci siostry gardził tego typu miejscami, omijał je szerokim łukiem kiedy tylko mógł, ale na jego nieszczęście koleżanka miała taką a nie inną pracę.
- Hej, często tu bywasz? - zagadał wychylając się zza pobliskiego drzewa. Skrzywił się automatycznie na widok świeżej mogiły i westchnął ciężko, próbując przeboleć niezbyt romantyczną scenerię.
- Ech, nigdy nie zrozumiem dlaczego wybrałaś akurat pracę na cmentarzu. Przecież tu nawet nie ma z kim pogadać! - zamarudził siadając na pobliskiej płycie. Niezbyt to kulturalne, ale kto uważałby Conora za osobę pełną taktu i instynktu samozachowawczego? Czasem zachowywał się jak oderwany od rzeczywistości, sadzanie czterech liter na marmurze to jedno z jego lżejszych przewinień. Przynajmniej trochę ją ogrzeje.
- No? To kto dziś umarł? - spytał skoro już patrzyli się na świeżo uklepaną ziemię.
-
Z rozmyślań wyrwał ją głos Conora, który znikąd pojawił się przy grobie obok.
-Borze szumiący, Conor, nie strasz mnie bo ci następnym razem przyłożę tym szpadlem.- może i nie mieszkali długo ze sobą, ale Conor mógł być pewny, że Liane nie rzuca słów na wiatr.
-Wiesz, czasami to dobrze pobyć jedynie ze swoimi myślami, chociaż te ostatnio są zbyt wkurwiające by je znosić. Z resztą nawet nie wiesz ile tutaj jest pogrzebanych ciekawych historii. No i mam przystojnego szefa.-dodała ostatnie zdanie po krótkim namyśle. Nie dało się ukryć, że Blake był niczego sobie, choć zazwyczaj nie patrzyła na niego w kontekście innym niż typowo szefowski. Pozwoliła sobie dopiero po otrzymaniu ostatnio od niego dość jednoznacznych wiadomości na tinderze.
-Dzisiaj, mój drogi towarzyszu, kopiemy grób dla pani Grinder, starej raszpli, której nienawidzą jej własne wnuki. Wykłócały się przez godzinę o głupi testament, każda z tych dziewuch próbowała uszczknąć jak najwięcej dla siebie. Spodziewam się, że na pogrzebie pojawią się tylko dla zachowania dobrej twarzy. - rzuciła z nieukrywaną pogardą wychodząc z wykopanego grobu by z kieszeni wyjąć paczkę fajek i szybkim ruchem odpalić już dzisiaj którąś z rzędu.
- Nie no, ale czemu akurat sadzasz swój tyłek na grobie, który już dziś sprzątałam. Usiadłbyś na jakimś brudnym, żeby mi nie dokładać roboty. -prychnęła udając zirytowanie bo prawda była taka, że nawet dodatkowa ilość pracy jej nie przeszkadzała. Koniec końców i tak zajmowała się w tej pracy większą ilością obowiązków niż powinna. Zaciągnęła się mocniej papierosowym dymem napawając się cierpkim drapaniem w gardle.-A co u ciebie?
-
Jak bardzo niekulturalne jest przyjście na pogrzeb własnej matki w słuchawkach, ukrytych pod rozpuszczonymi włosami? Są w ogóle jakieś normy, co można robić na pogrzebie, a czego nie można? Trampki są okej? Albo guma do żucia? Może ktoś wydał poradnik, jak nie wyjść na buca na pogrzebie własnej matki? A zresztą, nawet jeśli taki poradnik by powstał, Elliot byłby chyba ostatnią osobą, która by po niego sięgnęła. No naprawdę, są dużo lepsze rzeczy, niż czytanie i przygotowywanie się do tego, co przeżyje się raz w życiu. Szybciej lub później, wszystkich to czeka.
W kościele usiadł w ostatniej ławce, mimo nieco oskarżycielskiego spojrzenia Marcusa i Gwen. Kochał matkę, ale no na boga, naprawdę nie zamierzał siadać w pierwszym rzędzie. Był święcie przekonany, że gdyby Deborah go tylko zobaczyła w bożym przybytku, to chyba by zmartwychwstała. O ile po kremacji jest to w ogóle technicznie możliwe. Pewnie nie. No, nieważne. Ludzi było naprawdę dużo, ładnie śpiewali te wszystkie kościelne piosenki. Gwen nawet stanęła na ambonie w tej swojej ciemnej długiej sukience. W tym wszystkim chyba najbardziej było mu szkoda właśnie jej. McGuire wyszedł z kościoła przed wszystkimi, wciskając między wyschnięte wargi mentolowego papierosa. No szybciej, jedźmy już na ten cmentarz.
Czuł jak mokra, dawno niekoszona trwa moczy mu trampki. Miał ochotę rzucić siarczyste przekleństwo pod nosem, ale się powstrzymał, obserwując, jak ciemna urna płynnie zjeżdża do głębokiego dołu, w którym miała zostać już na zawsze. Czy Elliot był przygotowany na żałobę? Był przygotowany równie bardzo co do pogrzebu. To, że Deborah umrze, było jasne od kilku miesięcy i wydawało się być tylko smutną formalnością. Nie do końca potrafił sobie wyobrazić, co będzie jutro i za tydzień. Ale w typowy dla siebie sposób nie zastanawiał się nad tym specjalnie. Bo i po co?
Na ziemie sprowadził go głos ojczyma, z dziwnie czerwoną twarzą, który bezlitośnie przypomniał o obietnicy złożonej Deborah. Elliot odchrząknął i wyciągnął gitarę, na której bezwiednie zaciskał długie, jasne palce. Stanął obok świeżo zakopanego grobu i przejechał niewidzącym wzrokiem po zgromadzonych:
-No, myślę, że Debbie będzie miło, jak to zaśpiewacie ze mną – powiedział, uderzając w struny. Nie był mistrzem przemów, nawet gdy wymagała tego sytuacja.:
-Amazing grace, how sweet the sound that saved a wretch like me I once was lost, but now am found was blind, but now I see – głęboki głos rozniósł się po cmentarzu, a ludzie zaczęli się do niego nieśmiało dołączać. Elliot miał ochotę wywrócić oczami, lecz zamiast tego, zaczął świadomie przyglądać się kolejnym twarzom. Żadnej z nich nie poświęcił szczególnej uwagi i był gotowy wrócić do wpatrywania się w przestrzeń, gdy jego wzrok zatrzymał się na dobrze znanych rysach. Nie dał nic po sobie poznać. Dokończył utwór, po którym chyba przyszedł czas na kondolencje. Cholera, nie pamiętał żadnego imienia. Poza tym jednym. Miał cholerną ochotę na papierosa.
daddy long legs
twoje spotify
sunset hill
Harper-Jack kochał kłócić się z Elliotem (to znaczy - wtedy, przed Tamtym, przed dniem sądu ostatecznego, w którym obrońca był oskarżycielem, oskarżyciel obrońcą, a na całej sali sądowej dwie tylko osoby - i obydwaj w roli sędziów). Sprzeczać. Spierać. Droczyć. Boczyć. Walczyć - jak młode wilki trochę, na śmierć na niby, na życie naprawdę.
Z Elliotem o oczach momentalnie chmurnych, gdyby mu powiedzieć: "głupiś, nie masz racji!". Z Elliotem nastroszonym niczym kot dachowiec (i jak ten kot również wiecznie się włóczący tylko sobie znanymi ścieżkami) jeśli udowodnić, że był jednak w błędzie. Z Elliotem, co rozsądnie przyznawał, że "nie ma ludzi nieomylnych" oraz "jakże ludzkim jest - być czasem w błędzie", filozof jebany, a jednak nie potrafił przegrywać: czy w dyspucie, czy wręcz, czy w planszówki.
I tu, dziś, w dniu pogrzebu elliotowej matki, też by się z nim Harper-Jack nie zgodził. Stanąłby okoniem, tym przysłowiowym. Kością w gardle. Czy ością? Jakoś to się mówiło... (Będzie musiał sprawdzić w swoim leksykonie, potem wpieprzy ten tekst w którąś z piosenek na nowym albumie: "Ja, taki młody, byłem dla ciebie kością niezgody" albo "Nie miej litości, wyrwij-mi-wyrwij-mi-wyrwij mi z gardła niezgody ości!" albo... coś tam. No, w każdym razie). I zaparłby się przy swoim. Że, na przykład:
"Elliot, debilu. Wcale nie jest powiedziany, że każdy pochowa swoją matkę. A co, jeśli się umrze przed matką, co? Albo, jeśli się ma dwie? No bo na przykład... jedna biologiczna, druga adopcyjna. Albo jedna biologiczna, a druga surogatka. I co wtedy, co? Nadal sądzisz, że takie rzeczy - to tylko raz, nigdy więcej?"
I mędrkowałby i dywagował. I paplał. I plótł trzy-po-trzy i się raz-po-raz obrażał. I milczałby i fukał i oczami wywracał i brałby Elliota pod włos i z włosem. Na litość. Komplementami podkopywał. Obraziłby go w końcu raz (a może osiem). I w końcu McGuire zmiękłby (zawsze miękł finalnie - może dlatego, że starszy, co z tego, że tylko parę miesięcy, a więc mądrzejszy i bardziej świadomy, że czasem trzeba odpuścić jednak...). I poszliby na piwo i frytki z głębokiego tłuszczu. I Dweller oblizywałby opuszki palców - te, którymi kilka godzin później szarpałby struny do nocy, rozbierając przebieg wieczoru na czynniki pierwsze - śmiejąc się w głos z głupich żartów przyjaciela.
Tego, co się przecież dopiero-co z nim pokłócił.
Przed Tamtym. Przed Dniem, który Zmienił Wszystko.
- Czy to...
- Tak, słowo ci daję. No serio...
- Nie, nie możliwe. Weź się uspokój. Nie mogłoby być...
- A jednak. Patrz. O, tu. Widać, że to on. Zresztą oni się we dwóch kiedyś przecież przyjaźnili. No wiesz, on i Elliot.
- Elliot? Niemożli...
Nie mogąc dłużej znieść stłumionych szalikami i rumieńcem ekscytacji szeptów, bijących w jego plecy jak groty śmiesznych strzałek wystrzeliwanych ze sflaczałych cięciw, Dweller obejrzał się przez ramię i zgromił obgadujące mu chudy tyłek hieny cmentarne (a tak naprawdę jakieś ciotki, kuzynki i krewne-za-dalekie Elliota) lodowatym spojrzeniem. No, przynajmniej symbolicznie, bo połowę twarzy zasłaniała mu czarna tarcza Ray-Banów nasuniętych na jasny stok nosa. Jak zawsze w kapeluszu, ubrany porządnie, trzydziestojednoletnio, czuł się przynajmniej pewnie w swojej roli. Poważny. Grobowy. Piękny. Anioł śmierci, czy raczej na temat tegoż Anioła jakaś wariacja, żywcem z Vogue'owej okładki. Smukły, rysy wyostrzone żalem. Pochylony nad ziejącą czernią głębią grobu, w pierwszym rzędzie, w pierwszej linii frontu żałobników.
Ubrany odpowiednio. Zachowujący się odpowiednio. Odpowiednio poważny i odpowiednio trzeźwy jak na dzień, w którym chowa się kogoś, kto Ci był jak matka (nie masz racji, Elliot, że ta - tylko jedna).
Dlaczego więc się czuł jak jakiś, kurwa, oszukaniec? Złodziej, uzurpator. Z piosenką na ustach:
- I once was lost, but now I'm found, was blind (was blind), but now (but now) I see - podchwycił niemal bezgłośnie, ze słowami pieśni ledwie gładzącymi jego blade wargi. I urwał - jak hejnał, jednym strzałem ukrócony.
Tylko wzroku nie odwrócił.
Nie mógł.
-
Drętwymi, niemal drewnianymi ramionami obejmował kolejne, zaszlochane ciotki i kuzynki. Jakim cudem miał taką wielką rodzinę, o której nie miał zielonego pojęcia? Jakim cudem nie pamiętał większości imion, nawet twarzy. Kiedy oni wszyscy zdążyli poznać Debbie, uroczą pielęgniarkę, która robiła najlepsze ravioli w okolicy? Cmoknął pod nosem, między kolejnymi uściskami, pełnymi sztucznego współczucia. Nie potrafił w nie specjalnie wierzyć. Choć prawdę mówiąc, to Elliot w niewiele prawdziwych emocji wierzył. Patrzył na nie z pewnego rodzaju wyższością, powątpiewaniem i krytycyzmem. Zawsze wyczuwał fałsz, jak w niedostrojonej gitarze. I instrument miał te przewagę, że zawsze można było go dostroić.
Chyba uścisnął rękę Dwellera, choć błyskawicznie wyparł to z pamięci, nie skupiając się na pięknych słowach, które na pewno skierował do Gwen, do pokrzepiającego klepania w ramię Marcusa, który pewnie znów się rozkleił. Czy był ostatni? Możliwe, zawsze lubił robić wielkie show. McGuire jednak tego nie sprawdził, gładząc przelotnie plecy siostry, dając tym samym znak, że musi iść zapalić.
Zapakował gitarę do bagażnika, nieco wysłużonego samochodu, opierając się niedbale o maskę i odpalając upragnionego zbawiciela. Mógł go wykończyć rak płuc za dwadzieścia lat, ale uwielbiał to uczucie. Gryzący dym, który najpierw łagodnie obtaczał gardło, a potem bez pytania wdzierał się do płuc, przynosząc dziwne ukojenie, które trudno było porównać do czegokolwiek innego. A może to i lepiej, że było to takie unikatowe?
Są pewne rzeczy, które się nie zmieniają. I, mimo że Harper obciął włosy, może trochę schudł, to nadal krok miał ten sam. Pewny i niepewny jednocześnie. Zawsze prawe ramię szło pierwsze, a lewe nadganiało. Elliot uśmiechnął się pod nosem, znów cicho cmokając, zanim przyłożył papierosa do ust:
- Dweller! Taka gwiazda, jak ty ma swojego prywatnego szofera? Przyjeżdża na klaśnięcie dłońmi? No bo na piechotę raczej nie chodzisz- uniósł brew do góry, uśmiechając się ironicznie. W gruncie rzeczy już nawet nie był zły. W gruncie rzeczy sam nie wiedział, co czuł. O uczuciach wolał pisać, niż je analizować. Chyba nawet nie liczył, że się zatrzyma i przejdzie przez ulicę i podejdzie do nieco wysłużonego samochodu, któremu przydałby się wjazd na myjnię. Elliot nawet nie drgnął, wypuszczając stróżki dymu nosem. No, matka byłaby dumna.
daddy long legs
twoje spotify
sunset hill
Niż o tych oczach chmurnych i palcach jak wierzbowe wicie. I o tych godzinach nad piwem pitym zwyczajnie, z butelki, prosto z znad zimnej krawędzi zielonego szkła. I o tych żartach, zazwyczaj szczeniacko-niewybrednych. I o tych godzinach bezsennych pod gołym niebem albo pod stropami ich małych mieszkanek w Chinatown, w które to stropy można się było wlepiać w nieskończoność i z niekończącymi się wyznaniami (i wyzwaniami - bo przecież ile razy: "hej, McGuire, no to szczerość czy wyzwanie?", a potem śmichy-chichy i kolejna szalona opowieść dodana do repertuaru) na rozchylonych wargach.
I nie, nie sprawdzał fejsbuka. I celowo zblokował Elliota na instagramie (to jego konto tak żałośnie nieruszone, a przecież tyle razy mówił mu: "Stary, musisz się promować! Social Media to podstawa, w takich żyjemy dziś czasach", a tamten swoje - że nie, że to nie w jego stylu i sprzeczne z jego systemem wartości; wartości-srartości, myślał Harper w milczącej odpowiedzi). I nie, nie pisał wcale piosenek, które potem trzeba było podrzeć albo spalić - ot, od papierosa - nad porcelaną kuchennego zlewu (aż włączy się alarm przeciwdymny, Dweller, Ty idioto!).
I nie śnił o nim. I nie myślał - przed zaśnięciem, pod prysznicem, nad tostem z serem i tanim ketchupem, tostem tkniętym tylko w jednej trzeciej. Nad kawą. Nad herbatą nigdy nieskończoną. Nad gitarą, wreszcie. Niedostrojoną jak emocje.
Nie. Nie miał na to wszystko czasu i przestrzeni.
("No to jak, Dweller - prawda, czy fałsz?" - i trzask, kolejny temat do wlekącej się juz nie na minuty, ale na małe wieczności, rozmowy).
- Hm? Przyjechałem uberem - Harper-Jack, zmierzający właśnie ku wylotowi parkingu, zatrzymał się i zakłopotał na dźwięk tego pytania. I wkurzył na samego siebie za tę przemożną, poczutą przez się potrzebę, żeby się przed Elliotem tłumaczyć.
Nie był mu nic winien. A już z pewnością nie jakieś wymówki. Czemu więc...
- Trochę śmieszna sprawa - rzucił, choć w sumie co niby było w tym tak śmiesznego? - Mój szofer odmówił po ostatnim... No, nieważne. Powiedzmy, że jest na płatnym urlopie. Do odwołania.
Dweller pociągnął krótko nosem, wsunął dłonie w kieszenie zaprasowanych w kant spodni i niepewnie zbliżył się do dawnego przyjaciela. Na pewien dystans, jak człowiek w pierwszym kontakcie z ogniem. Kuszony obietnicą ciepła, odciągany przepotwornym strachem - Hej, Eli - trzy literki i cały świat w nich zamknięty; trzy literki, wspólny mianownik dla Elli-otta i Eli-asa, dwóch istot uwięzionych w jednej, czy może dwóch imion nadanych jednej istocie (matka McGuire'a może mogłaby wyjaśnić - no ale, niestety, nie mogła) - ]Masz papierosa? Zapaliłbym z tobą, dobra?
Fajkę. Pokoju może?
-
Ale niewielu robić to chciało. Niewielu potrafiło. W lęku przed tym, co usłyszeć by mogli?
Bo zmarli...
Zmarli wi(e)dzą więcej niż ci, którzy żywymi czelność nazywać się mają.
Lucerne jednak większości tych głosów się nie bała. Pozdrawiała je gestem dłoni - subtelnym na tyle, by innych wizytatorów zachowaniem swoim nie spłoszyć, a i uwagi strażników lokalnych na siebie nie zwrócić zanadto. Ot, nic podejrzanego nie mogło być przecież w tej istocie smukłej i smutnej, co w sukience prostej, skromnej, alejką przechadzała się z naręczem kwiatów. Wdowa to młoda, może? Sierotka-niedola? Matka, nie daj Boże, z cudu macierzyństwa w ramach próby jakiejś odarta?
Pierwszy raz szła do Mamy. I im bliżej kwatery jej się znajdowała, tym kroki ciężej jej było stawiać w prostej, niezmąconej lękiem albo gniewem linii.
Słońce prażyło dziś niemiłosiernie - w sposób we wrześniu niepowszechny - rumieniec na jabłka polne wciągając, a na plecach ludzkich, między łopatkami, żłobiąc korytka wąskie dla rzeczułek potu. Mgiełkę wierzchem dłoni z czoła starłszy, Lynch zatrzymała się wreszcie przed nagrobną płytą.
C E C I L I A † LYNCH Głosiły mosiężne litery w marmur biały werżnięte nader sprawnym ruchem dłuta. Luce znak krzyża wykonała, kwiaty odłożywszy na niską ławeczkę. Na kolano opadła, nie zauważając nawet, że powłoczkę rajstop cienkich jakby z pajęczyny, ostrością żwiru kaleczy.
W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
Głowę zwiesiła, z kieszonki sukienki różaniec drewniany wysupławszy. Ręką brata wykochany wyciosany.
Chrystusa na krzyżu ucałowała, a zupełnie, jakby inne zupełnie rany całowała teraz.
Powieki przymknięte - markizy dwie, białe, siateczką żyłek cieniutkich wyszyte, obrąbkiem rzęsy jasnej wykończone. Koralik pierwszy:
- Boże mój, wierzę w Ciebie, boś jest prawdą nieomylną.
Mam nadzieję w Tobie, boś jest nieskończenie dobry.
Kocham Cię, Panie, boś jest godzien nieskończonej miłości.
- Słodkie serce Maryi, bądź moim zbawieniem. Słodkie serce Maryi, bądź moim zbawieniem. Słodkie serce Maryi, bądź moim zbawieniem. Słodkie serce Maryi, bądź moim zbawieniem.
Słodkie…
- Boże mój, przez najsłodsze serce Maryi ofiaruję Ci tę modlitwę i proszę, abyś ją przyjął za dusze w czyśćcu cierpiące.
Głowę przedwcześnie zadarła, z duchem przeszłości chyba jakim oko-w-oko stając. Powieki rozwarła szerzej, pod słońce.
Finalnego słowa w modlitwie zabrakło:
- Blake?
- Amen.
-
Stalowy błękit męskich źrenic został za to ukryty za ciemnymi szkłami, nim pojedynczy promień wrześniowego słońca zdołał wedrzeć się za kurtynę rzęs. Mimowolnym, acz pozbawionym nerwowości odruchem wzruszenia ramion poprawił czarną, skórzaną kurtkę, znacząco kontrastującą z białym, zwykłym t-shirtem.
- Za czterdzieści minut kończę pracę i możemy się spotkać tam, gdzie ostatnio.
Nie wiem, czy takiej informacji chciałeś, ale skoro ją zdobyłam... porozmawiamy o tym na miejscu.
- Uhm, jasne. Będę. Na pewno. Dzięki.
Brakowało w brzmieniu wypowiedzianych przez niego słów typowej dla Blake'a Griffitha pewności siebie, a chęć zagrania f a ł s z; jako były muzyk potrafił ją wyczuć w tonie głosu na milę, ale czy i z niego dało się czytać? entuzjazmu związanego ze spotkaniem sprawnie zmieszała się z obawą dotyczącą znaków zapytania, do których zdążył się przyzwyczaić.
Wrzesień okazał się różnobarwną tajemnicą; kojąca zieleń mająca przywoływać nadzieję przemieniała się - wraz z kolorem liści - w budzącą niepokój żółć i plamiła mokre chodniki agresywną czerwienią. Finalnie brązowiała i gniła od nadmiaru wody spadającej ciężkimi kroplami z ciemnych chmur, tak nisko widzącymi nad głowami ludzi. Niestety nie we wszystkich przypadkach niosły one ze sobą tylko deszcz.
Zgrabnie tańczący między jego palcami papieros czekał na znajomy klik zapalniczki, po którym płuca mężczyzny zostały wypełnione smugą szarego dymu. Czy był pewien, że chce się z nią spotkać i posprzątać chaos, jaki od kilku lat siał zamęt w jego myślach i postrzeganiu samego siebie? Winny...? Krótka (długa, zdecydowanie z b y t długa) analiza odrzuciła opcję zatytułowaną: ewakuacja, lecz pamięć dokładnie wykadrowaną migawką (s)mętnych obrazów sięgających kilku lat wstecz, odebrała mu cały animusz. W...inny.
Szedł przed siebie, nie zastanawiając się, czy do umówionego spotkania zostało pięć minut, czy piętnaście, a z każdym krokiem koszulka absorbowała coraz więcej papierosowego dymu, który znajdywał schronienie w niewidocznych dla oka włóknach. Zatrzymał się nagle; kiedy gorzki smak osiadający na języku dał przyzwolenie do wyplucia krótkiego, niecenzuralnego i przepełnionego - a jednak - rozczarowaniem:
- Kurwa. - Cierpki grymas zniknął z jego twarzy niedługo później, kiedy wsunął telefon z wygaszoną na wyświetlaczu wiadomością (Nie przyjadę, wypadło mi coś ważnego. Zadzwonię później.) i odwrócił się, chcąc skręcić i stopić się z tłem między opuszczonym pomnikiem, a kolejnym, sprawiającym wrażenie niezwykle zadbanego. Nie wiedział dlaczego historia tego pierwszego - porzuconego, choć data śmierci mężczyzny nie była odległa - zainteresowała go bardziej. Kolejna tajemnica, przez którą niemalże wpadł na klęczącą parę kroków dalej kobietę.
I wszystkie tajemnice, które ona skrywała w sobie.
- Lucerne - wyrzucił w eter po kilku sekundach tonem zachrypniętym, nieco szorstkim, odległym od tego, jaki mogła znać, choć aby nieco zmiękczyć wydźwięk całości dodał krótkie skinienie głową w geście przywitania.
Kogo odwiedzasz? Lubisz beznadziejne przypadki; osoby zamknięte w swoich prywatnych murach, bez szans wyjścia na w o l n o ś ć?
Nie spojrzał jednak - na razie, jeszcze, nie t e r a z - na wyryte na zimnej płycie litery, jak gdyby mogły one zdradzić coś zanadto, dla niej, w sposób być może niezrozumiały, intymnego.