Dystans zmniejszany systematycznie, i niecierpliwie - z każdym pocałunkiem, z każdym muśnięciem palców, z każdym ruchem ciała, które zdawało się mieć własny rozum i własną pamięć, i niczego tak w tej chwili nie pragnęło, jak znaleźć się blisko blisko b l i ż e j bliżej bliżej tego drugiego. Ostatki samokontroli wyparowujące w wieczornym chłodzie, resztki rozsądku rozpływające się w głębokim granacie rozmigotanego nad nimi nieba.
Othello się zapominał.
A więc: zapominał o wadze powinności przytroczonej do jego własnego nazwiska, do roli, jaką pełnił w rodzinie - ogniwa spajającego rozpadający się od dawien-dawna system, do niewysłowionych pretensji i wyrzutów którymi chcąc-nie chcąc, musiał się karmić i poić przy domowym, jadalnianym stole. Matka wraz z koszykiem wypełnionym świeżutkimi bułeczkami podawała mu poczucie winy. Ojciec - nalewając sok wyciśnięty dopiero co z sycylijskich pomarańczy do rżniętych, kryształowych szklanek - wlewał w szkło także własne niespełnione ambicje. Siostry patrzyły na niego w sposób, który być może wyrażał zrozumienie, ale Othello widział w ich oczach jedynie pożałowanie.
- Zapominał. O obowiązkach i zobowiązaniach, czekających nań w brzasku poranka. O życiu niżej, pod sklepieniem tego dachu, na którym teraz dopuszczali się aktu najwyżej zuchwałości. Zapominał o obietnicach złożonych lekarzowi, swojemu sponsorowi, kolegom z grupy terapeutycznej. O jebanych dwunastu krokach, z których każdy wykonywało się tak, jakby ktoś przymocował mu do chudych kostek ołowianą kulę - jak dla więźnia.
- Zapominał także siebie. Siebie sprzed ośrodka, siebie sprzed odwyku. Nawet: siebie sprzed paru godzin, w cudownej naiwności skradającego się opustoszałym korytarzem pod drzwi Lunet.
- Kurwa - szeptem zawtórował bezdźwięcznemu przekleństwu, które wydobyło się chwilę temu z opuchniętych pocałunkami ust blondynki. Przywarł do niej całym ciałem w uroczej, choć chyba i dość nieudolnej próbie osiągnięcia najwyższej możliwej mimikry. Wątpił - zmuszając się, by myśleć na tyle przytomnie, na ile było to teraz w ogóle możliwe - żeby ktoś mógł ich w tym układzie dostrzec z dołu. Jedyny problem polegał na tym, jednakże, że przecież nie mogli tak trwać w nieskończoność.
Zamarł i tylko zmarszczył czoło, nasłuchując w napięciu. Za moment szelest biegnący spod fasady budynku wzmógł się. Ktoś stał na chodniku, i miał ze sobą latarkę - snop światła przedarł się przez ciemność, mijając Lunę i Othello o centymetry.
- Kto tam jest!? - męskie nawoływanie pędziło za rozpraszającą noc jasnością - - Wiem, że ktoś tam jest!
Kingsley podchwycił spojrzenie Lunet - pod rozmywającą się mgłą przyjemności jej wzrok był nagle nadspodziewanie trzeźwy. Bezdźwięczne: kurwa, cholera, kurwa.
Szeptem: - Luna, do diabła. C-co robimy? Zwijamy... - pauza na pocałunek - Zwijamy się, chyba?