Knees weak, but you talk pretty fly ☙
W przestrzeniach jak ta - zimnych, jasnych, pociętych strzelistymi wykuszami okien, wyłożonych chłodem żyłkowanego na czarno i błękitno marmuru - Heinrich Henry Wittgenstein czuł się, dosłownie, jak u siebie -
o wiele bardziej, w każdym razie, niż na tych gwarnych, wielobarwnych, wielokulturowych i wieloklasowych obszarach w jakie w dziewięćdziesięciu procentach przypadków obfitował kampus University of Washington, ot, ten patchwork statusów społecznych, pochodzeń i poglądów, w których blondyn gubił się i tonął, niezdolny by chwycić się choćby wyciąganej doń przez kogoś brzytwy.
Elm Hall to nie były uczniowskie rezydencje Eton, ze swoim odwiecznym porządkiem, i sylwetkami chłopców ubranych w zunifikowane uniformy przemykającymi korytarzami niczym bardzo młode, bardzo szybkie zjawy. Stwierdzić, że Wittgenstein przechodził szok kulturowy, byłoby chyba lekkim niedopowiedzeniem. Henry przeżywał trzęsienie ziemi w skali, na którą nie przygotował go żaden czytany w samolocie informator, żaden email powitalny z dziekanatu, żadne komentarze wertowane trochę pół-uważnie na studenckich forach. Nic z tego, że w ostentacyjnym akcie buntu przed Hermannem zapierał się, że studia na waszyngtońskiej uczelni są dokładnie tym, czego mu potrzeba (żeby stanąć na nogi, nie roztrwoniwszy przy tym rodzicielskiego majątku) - im więcej czasu faktycznie tu spędzał, tym mniej był tych swoich butnych hipotez pewien.
Normalność go onieśmielała. To, co większości jego kolegów wydawało się zupełnie zwyczajne - podróż na uczelnię metrem albo zwyczajnym, miejskim autobusem, trójkątne kanapki za trzy dolce i sok z koncentratu wysysany do lunchu z małych, nieekologicznych kartoników, aule przepełnione studentami, i kosze na śmieci w łazienkach niedomykające się od nagromadzonego w nich papieru - sprawiało, że, choć od jego przyjazdu do Seattle minęły raptem dwa tygodnie, dziewiętnastolatek coraz bardziej tęsknił do kostycznej sterylności swoich dawnych szkół.
- I, nie oszukujmy się...
Do bogactwa.
Nic zatem dziwnego, że w stronę małych kolebek luksusu orbitował automatycznie, nieuświadomienie. Trzeciego dnia po przylocie, nadal jeszcze nieco ogarnięty jet-lagiem zorientował się nagle, że na stołówce siada bliżej osób noszących ubrania, które pochwaliłaby jego matka, i wypowiadających się z precyzją akcentu zdradzającego, że wychowały się na salonach. Niemal atawistycznie zadzierał ciekawsko głowę kiedy w jego obecności padało jakieś arystokratycznie brzmiące nazwisko. Ciągnęło go ku temu, co znał - chociaż jeszcze tak niedawno próbował kompletnie się od tego odciąć.
Mimo to, o Profesorze Witherspoonie zapomniał tak szybko, jak tylko opuścił jego gabinet, ostrożnie mierząc kroki w dół wężowych schodów posiadłości, do której w pierwszym tygodniu pobytu w nowym domu Szmaragdowym Mieście zaproszony został na herbatkę i taktowną rozmowę o tym, jakiego wsparcia oczekiwać i potrzebować mogą dwie jasnowłose, jasnookie sieroty o ostentacyjnie europejskim, wyniosłym akcencie. Jasne, mężczyzna mógł być przyjacielem jego rodziców - zwłaszcza ojca, i reminiscencją dawnych czasów, ale był też od młodego Wittgensteina starszy o przeszło trzydzieści lat, i ewidentnie niezainteresowany faktyczną chęcią pomocy bliźniętom w sposób, który miałby sens właśnie dla nich, a nie jedynie służył uciszeniu rozkrzyczanego poczuciem winy sumienia.
Nie zapomniał, natomiast, o jego córce (o tym, że z mężczyzną Loraine nie łączyły żadne faktyczne więzy krwi, nie mógł wiedzieć - zwłaszcza, że profesor nie wyklarował różnicy w noszonych przez nich nazwiskach). Mignęła mu jedynie, gdzieś na półpiętrze - bryczesy, biodra obciągnięte ciasno materiałem jeździeckich spodni, toczek chwycony pod pachę i miedziany pobłysk włosów lizanych wpadającym przez witrażowe okno, popołudniowym światłem. Musiała być w jego wieku, lub jedynie o parę wiosen starsza. Poza tym wyglądała na zupełnie niedostępną, a Henry był przecież, od zawsze, bardzo ambitnym chłopcem.
Myślał o niej sporadycznie, choć gdy już to robił, myśli te cechowała intensywność i graficzność. Łatwo było odtworzyć kształt jej sylwetki i, w wyobraźni, wmanipulowywać go w najróżniejsze, mniej i bardziej przyzwoite konteksty.
A jednak, o ironio, w dniu, w którym miał zobaczyć Loraine ponownie, Wittgenstein nie myślał o niej wcale - zbyt zajęty dopełnianiem biurokratycznych obowiązków przed rozpoczęciem zajęć, a potem wciskaniem się w hybrydę garnituru i smokingu: lekki, ciemnogranatowy welur, idealny na późnoletnie, wieczorne temperatury, i lakierki. Nie przyszło mu do głowy, że będzie na studenckim bankiecie najbardziej odstrzelony - i to po europejsku. Nic dziwnego, że parę osób już uznało go za totalnego sztywniaka (słyszał, jak o nim szeptano, kiedy lawirował przez akademicki tłumek ku drzwiom tarasowym, w poszukiwaniu wytchnienia od zgiełku, i haustu świeżego powietrza). Między wargi wciągnął je z ulgą, a wypuścił - przez nozdrza - z przyjemnością. Myślał, że jest tu sam - nie licząc dwóch podpitych dziewcząt, stojących daleko, i serdecznie zajętych poprawianiem sobie ramiączek nader skąpych, satynowych sukienek. Żałował, że nie ma przy sobie ojcowskiego cygara, albo przynajmniej papierosa. Może wtedy poczułby się niczym Humphrey Bogart.
- Tymczasem Henry Wittgenstein czuł się, po prostu, jak dziecko.
Loraine Souveterre