Na barkach noszona przez Cel Tradata razem z przewagą wzrostu i lat, ale raczej nie jak superbohaterska peleryna (choć tym właśnie przecież był bywał w oczach dzieciarni obłażącej go jak miejskie lisy obłażą zwykle świeżo napełniony, uliczny śmietnik - herosem obleczonym w legendy o tym, jak to komu, i w co, kiedyś przywalił, i ile potrafił wypalić, wciągnąć albo wypić nie zachwiawszy się nawet i nie zatoczywszy choćby najłagodniejszym ruchem cała), ale jak bolesny, uciążliwy garb.
To, co w przypadku Sadlera łatwo można było jeszcze przykryć płaszczykiem "eksperymentu", u starszego o pięć lat - a więc i pięć lat dłużej zmuszonego radzić sobie na ulicznej arenie - chłopaka okazywało się uchodzić za "decyzję"; to, co w odniesieniu do Jericho uznawano już za "błąd", u dwudziestolatka nadal uznać dało się za drobne potknięcie, "próbę-nie-strzelbę", szczeniacki wyskok, o jakim zapominało się na następny dzień.
Jasne, być może życie próbowało obarczyć Yosefa dbałością o Joela i Marę, ale chłopak chyba starał się uchylać przed jej ciosami za każdym razem, gdy tylko miał możliwość, tłumacząc się własną beznadziejnością - nawet, jeśli tłumaczył się nią jedynie przed sobą, blade oblicze podchwyciwszy w tafli spękanego lusterka (na ścianie - w którym kiedyś przeglądała się jego matka, albo na blacie stołu - z jakiego wciągało się kreski). W obliczu niejednego fiasko, mimo młodego wieku Yosef chyba zwyczajnie się poddał - i teraz radził sobie za sprawą własnego, lodowatego marazmu i obojętności, którymi zbywał los, na wszelkie szanse i ich potencjalny brak wzruszając ramionami w tumiwisistycznym "no - to - co".
Gdyby ktoś, w każdym razie, dowiedział się o wydarzeniach z dzisiejszego wieczora - na tym etapie płynnie przetartego już w noc, zabełtaną miejskim smogiem i mglistym, rozmlecznionym światłem wyzierających przez nie gwiazd - z pewnością diagnoza byłaby taka, że to Jerry popełnił zbrodnię zbrodnię zbrodnię błąd, a Yosef tylko dostał rykoszetem, uczestnicząc w całej sytuacji przypadkiem i w sumie bez woli. I tak się teraz - w oczach Jericho, przynajmniej - zachowywał, bez ruchu i bez mrugnięcia okiem ciągnąc z podanej mu butelki pierwszy, a potem kolejny łyk.
Jak gdyby nigdy nic (się nie stało).
(A przecież stało się wszystko, wszystko, w s z y s t k o !).
Niesprawiedliwe było to wielce -
- ale nie powinno też stanowić niespodzianki.
Prysznic nie byłby złym pomysłem, ale Yosef wyraźnie dał mu do zrozumienia, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek inwitację do dzielonej na dwóch, ciasnej kabiny i pod ostrzał może trochę przyrdzewiałej z początku, ale rzeczywiście ciepłej, i faktycznie-bieżącej wody. No to, kurwa, trudno. Nie miał do domu daleko, a to, co mógł złapać w miejscach jak Airlane (oprócz, niefortunnie, złapanych chyba przez siebie uczuć), już i tak pewnie mieszkało w jego własnej pościeli (zwłaszcza od dnia, którego całą - jebaną - noc przekoczował w niej nikt inny, jak Chiffon Cocksucker (czy Jericho nadal pamiętał jego prawdziwe imię? Owszem - w dodatku niemal tak samo wyraźnie, jak pamiętał jego bladą, wybiórczo-piegowatą, i przerażająco dziecięcą dziecinną twarz; o wiele łatwiej i rozsądniej było jednak zapierać się, że nie).
Wrzucił między wargi jeszcze jedno ciastko, okruszki osypawszy z palców na parszywość motelowej wykładziny. Zabawne, jak przestrzenie które jeszcze moment temu w jego głowie uchodzić mogły za raj (a już na pewno za oazę - z dala od niebezpieczeństw South Parku i konieczności wyjścia z ramion Yosefa prosto w zimny, brzydki, nienawidzący ich obydwu świat), teraz znowu były po prostu tym, czym były naprawdę.
Żałosną, syfiastą taniochą - tak, jak żałosną, syfiastą taniochą był Yosef, i jak żałosną, syfiastą taniochą był sam Jericho Cel Tradat.
- Jak chcesz - Cmoknął, sprawdzając czy ma na sobie telefon i pęczek kluczy, którymi niedługo otworzy własne, witające go nieuprzejmym skrzypieniem, drzwi; skierował się do wyjścia. Potem obrócił na pięcie, i jeszcze raz spojrzał na jednoosobowy dramat, bez słów rozgrywający się przed nim na rombach łóżkowej kapy. Jeszcze chwilę temu sam w nim uczestniczył, a teraz na całą scenę gapił się co najwyżej jak widz.
- I chciał.
- Chciał.
Cofnąć się, i wrócić tam, gdzie niedawno był, w otulinę tych rąk, i tych oddechów, które grzały jego własne wargi i muskały mu barki i kark, i tych oczu, dla których wtedy gotów byłby umrzeć, a przez które teraz musiał żyć dalej tak, jak żył przez cały pozostały czas: Jericho Król, Jericho Twardziel, Jericho-Powiesz-Komuś-To-Cię-Zajebię. Zero uczuć, tylko zawisły w kąciku warg papieros i stukot podbitych podeszew butów, jakimi w razie czego można było zmienić komuś palce w wapienną odżywkę dla psów.
- Man up, Yosef - Warknął zanim wyszedł, w kontrze do rozlanego po jego sercu, desperackiego: Just let me stay - And be there. Tomorrow, 10am sharp.
/koniec juraska