imie i nazwisko
Bernaby Jason Renault
pseudonim
Berry, Bernie, BJ
data i miejsce urodzenia
04.01.2000
dzielnica mieszkalna
south park
stan cywilny
no strings attached
orientacja
dziewczyny i panie
zajęcie
sprzedawca
miejsce pracy
babeland
wyznanie
nie wierzy
jestem
miejscowy
w Seattle od:
zawsze
Tak, Barnaby przez „e” – czyli powiedz mi, że twoja matka nie nadaje się na matkę, bez mówienia, że nie nadaje się na matkę. Barnaby przez „e”, bo sama musiała być na kodzie albo innym gównie, kiedy skrobała te swoje wypociny, długopisem trafiając pewnie w co drugą rubryczkę aktu urodzenia – nie wierzę, że nie (nie żebym we własne słowa miał zwyczaj jakoś szczególnie wierzyć – ani w cokolwiek, właściwie). Czasami sobie myślę, że może nawet urodziłem się na haju i dlatego życie już nigdy jakby nie chciało spełniać moich oczekiwań.
Ojciec też jej – jej, znaczy matki – nie powstrzymał, bo niby jak miałby – jak nie pracował, to chlał, jak nie chlał, to pracował. Czasami chlał, zamiast pracować. Nigdy nie pracował, zamiast chlać. Czasami tylko chlał, nigdy tylko pracował. P r o s t e .
Przypuszczam, że przez większość czasu obydwoje zapominali, że w ogóle mają dzieci. Taki mogłem sobie brać przykład z domu. Najgorzej było, jak ojca chwytały wyrzuty sumienia, bo to już chyba bym wolał, żeby nie, wtedy przynajmniej nie robiłbym sobie nadziei, że jeszcze się coś może zmienić. A jak wiecznie powtarzał, że nie, dzisiaj to już ostatni raz, od jutra z tym kończę, to mu wierzyłem. Potem przestałem.
Zresztą myślę sobie, że i tak mogłem trafić gorzej. Mogłem, na przykład, urodzić się pod kloszem jako jakiś jebany, tfu!, bananowiec – a tymi gardzę i w dupie mam ich markowe ciuchy i hajs od rodziców.
No więc, właśnie, rodzice. Mnie od rodziców bardziej wychowała ulica. Gorliwie wyznawane, poszarpane jeansy, zaplecze The Crocodile odwiedzane na fałszywy dowód, kolana zdarte na pierwszym kickflipie, punk i grunge, Arm i Cobain ryczący prosto w mózg, prosto w membrany rozedrgane za głośno NIGDY!!! nigdy za głośno rozkręconą muzyką, dłoń koleżanki pod koszulką i w spodniach, i starsi koledzy z charakterystyczną wypukłością gumek i świeżo skręconych blantów przykitranych w tylnych kieszeniach spodni. Bardziej od rodziców wychowały mnie nawet małe, świńskie oczka dyrektora i te wielkie, wielkie-kurwa-ślepia, sztucznie poszerzone i wspomagane denkami okularów, zza których łypali szkolni psychologowie (a to ważne wychowanie wiedzieć przeciw czemu się chce i należy buntować – choćby przeciw wszystkim tym ich praktykom, które mnie miały usposobić do życia, tak ogółem i do życia w systemie, i żebym potem wyszedł na prostą). Książki – bo czasem nawet lubiłem czytać, różne takie dyrdymały całkiem pozbawione sensu też, w ten sposób niby-przyzwoicie mordując czas, żeby potem uchodzić za, tak jakby, bardziej oczytanego i elokwentnego. Mało się uczyłem, ale czasami owszem, jak coś uznałem akurat za interesujące, żeby potem nie dać się innym takim jak ja robić w wała.