WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

➜ stąd

Suszyło go w gardle. I w ustach – w ustach też. Zalepionych cierpką, gęstą śliną; słonych i o zaognionym, podpuchniętym brzeżku. Poza tym – mlasnął – chciało mu się pić. Tylko że w nagłej awersji do czegokolwiek, co mógłby w siebie wmusić, na widok wody robiło mu się też dziwnie niedobrze.
Jakby jakiś instynkt machnął, flegmatycznie, ręką – a potem próbował zbyć wzbierające w dziewiętnastolatku pragnienie; słowami – trudno, najwyżej się chłopak odwodni – i co? Co z tego?
Cottie, mimo to – w dwóch, może trzech przymiarkach – objął podany mu, plastikowy kubeczek obydwiema dłońmi i – z początku ledwie mocząc usta – sączył z niego, powoli, małymi łykami. Robił to z grzeczności (nie chciał być niemiły albo niewdzięczny – dla przemytego potrójnie kubka i prowizorycznego opatrunku, którego głównym zadaniem było się, po prostu, trzymać). To, że ta grzeczność okazywała się z pożytkiem dla niego – było zupełnie osobną sprawą, o której niewiele myślał.
Jak, w zasadzie, o czymkolwiek innym. Bo, z jednej strony – był w łazience. Był – widział przecież. Mógł unieść dłoń i potrząsnąć stopą – tępo wpatrzony w kołyszące się sznurówki wytartych, zabłoconych trampków.
Ale, jednocześnie, gubił się gdzieś poza nią.
Nawet na własnym bólu nie potrafił skupić się tak, jak skupiał się na warkocie silnika dochodzącym z przydomowego podjazdu. Na Joe. Na głośnym, ale nie uciążliwym sygnale dzwonka. Na Joe. Na rozmowie pana Bradshawa ze swoim tatą. Na Joe.
Podciągnął kolana bliżej siebie.
I czekał. Czekał, aż ktoś po niego przyjdzie.
Aż John go stąd zabierze.

🌼
Droga nie miała trwać więcej, niż piętnaście minut. Ze dwadzieścia, łącznie, jeśli doliczyć spontanicznie zarządzoną na Shellu przerwę. Cottie pomyślał, że to śmieszne, że John mówił w ten sposób. Zawsze tłumaczył co się dzieje, a potem informował z wyprzedzeniem, co będzie działo się za chwilę. Jak lekarze i dentyści w filmach.
Tak czy inaczej, dwadzieścia minut – to przecież tylko chwila.
Prawda?
Włączy pan radio?
Prędko okazało się jednak, że dla Cottiego – po brodę zaciągniętego kocem – tyle wystarczyło, żeby na tyłach samochodu przyciąć komara.
Pamiętał, że podwijał palce u stóp i że w samochodzie pachniało zwietrzałym odświeżaczem powietrza. Że zdążył odsłuchać tylko pół piosenki (i że bardzo podobało mu się imię wykonawcy – ale szybko je zapomniał). Że najpierw było mu trochę zimno, a potem trochę ciepło.
Że się wystraszył, kiedy otwierając przymknięte wcześniej oko, zdał sobie sprawę, że w zasięgu wzroku nie ma pana Bradshawa.
Wzniósł się, ostrożnie, do pionu. Poprawił grzywkę pod kapturem bluzy i przetarł pięścią prawe oko. Potem położył dłonie na kolanach – zza szyby zerkając z uporem zostawionego na parkingu szczeniaka.
Chryste, wielu powiedziałoby przecież, że tym właśnie był. Szczeniakiem z South Parku. A miejsce chłopców z South Parku – takich jak Cottie – znajdowało się na tyłach samochodów obcych sobie mężczyzn.
Tylko Johnny tu nie pasował.
Johnny, który wracał właśnie z naręczem zakupów.
Takich, za które zwykle płaciło się kartą, a nie gotówką. I których nie robiło się w nocy z dwudziestego czwartego, na dwudziestego piątego grudnia.
Tylko że, szczerze? Największe podejrzenia o tej godzinie budził fakt, że John nie rzucił na ladę sześciopaka piwa albo taniej wódy. Albo Trojanów.
Ale kasjerom płacili za kasowanie, a nie za zadawanie pytań – więc młody, trochę szczurowaty i zapryszczony chłopaczek (na którego wołali tu, swoją drogą, Spot) nie mógł chyba dbać o zakupy Johna mniej, niż zdradzało zblazowane (… i, dla wprawionego oka, trochę stonerskie) spojrzenie (Jericho też czasami takie miewał). Dla Spota liczyło się wyłącznie to, żeby szef nie wyczaił skitranej pod ladą e-fajki.

Cottie spojrzał na rzucony obok niego kartonik Advilu, dwie zupki instant, proteinowego batonika i paczuszkę Sour Patch Kids, na widok której zabłyszczały mu oczy.
Bo Cottie kochał słodycze. I ta miłość wyprzedzała nawet sprzeciw Johna, że – nie, garść kwaśnych żelków wciśniętych i dopchniętych w usta całą dłonią, wcale nie była tym, czym powinno się o tej porze potraktować (w trafnym domniemaniu) pusty, wyposzczony żołądek.

- Co się mówi, Cockfuck?

Ale nie podziękował.

🌼
Oblizywał tylko palce, na ślinę wygarniając kwaśną posypkę z dna szeleszczącej paczki.
Na klatce schodowej i korytarzach prowadzących pod drzwi mieszkań, pachniało jeszcze jedzeniem – tym przygotowanym na jutro, a teraz studzonym i pakowanym po lodówkach.
Spojrzał na numer „207”, przed którym się zatrzymali. Potem na Johna.
To tutaj?

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

A przecież były tam jeszcze pełnoziarniste herbatniki - nie sam Advil i puste kalorie. Zgarnięte z półki, przełożone przez ladę, opłacone kartą kredytową, do wyciągów z której dostęp miał tylko Johnny. Nie, bynajmniej z racji konieczności doglądania jakichś konkretnych sekretów – Junie wiedziała o tej karcie; ale po to, by zwyczajnie nie zawracać jej głowy niepotrzebnymi listami z banku i reklamami atrakcyjnych oprocentowań! podrzucanych na domowy próg. Mieli dwa wspólne konta, i każde z nich – po jednym osobistym. I jakieś lokaty, pozakładane w czasach, kiedy dopiero uczyli się nawigowania pieniędzmi, poupychane po zakamarkach przeszłości jak wiewiórcze orzeszki schowane na zimę. Na wszelki wypadek. Na czarną godzinę.
W każdym razie: to była karta do płacenia za wszystkie niewinne rzeczy, o których Junie nie powinna musiała wiedzieć; urodzinowe prezenty, rocznicowe kwiaty, i zalewane wrzątkiem z czajnika, jedzone w przerwie w pracy - z tabasco i wstydem - chińskie zupki z całym szeregiem różnych E-substancji wymienionych na liście składników. I tą właśnie kartą Johnny machnął przed nosem znudzonego, pryszczatego kasjera.

W samochodzie: Cottie naprawdę mógł sięgnąć po opcję rozsądniejszą dla wygłodzonego ciała i skatowanego (czym dokładnie? jakąś substancją? kombinatem kopniaków i szturchnięć?) żołądka.
Ale, na miłość boską, nie.
  • Zgrzyyyt; i szelest.
Johnny ledwie zdążył wrócić za kółko, a teraz obracał się przez ramię, jednocześnie wyprowadzając samochód z placka asfaltu lizanego światłem pomarańczowo-czerwonego neonu stacji benzynowej i natykał się spojrzeniem na pokuloną, wciśniętą w kącik między siedzeniem i oknem, sylwetkę. Z całą dostępną tej sylwetce uwagą skupianą aktualnie na paczuszce słodyczy. Miały być na deser, ale ewidentnie musiały być na teraz.

Jak z dzieckiem, pomyślał Bradshaw.


A potem przypomniał sobie, że osoba, którą wiózł teraz w tyle samochodu – tego samego, w jakim z Coltonem i June grali, do znudzenia, w I spy with my little eye i Ten things in common! podczas weekendowych wypraw za miasto, w którym podsypiał na policyjnym parkingu gdy wstyd mu już było za kolejną drzemkę ucinaną sobie na blacie biurka, i w którym płakał, bez łez i bez dźwięku, gdy wszystko okazywało się być zbyt ciężkie, by to nieść (zawsze w pojedynkę) na barkach, nie odczuwszy żadnego bólu – przecież b y ł a dzieckiem.
Już pal sześć wiek metrykalny – dziewiętnaście lat (a blizn ran tyle, jakby zaliczył na ziemi co najmniej kilka długich dekad). Jeśli Johnny nauczył się w swojej pracy czegokolwiek, to z pewnością, że po przejściach jak te, które parę godzin temu przymusowo wpisano blondynowi w życiorys, każdy stawał się dzieckiem. Na jakiś czas – na kilkaset minut, parę dni czy tygodni. Ale niektórzy – na dłużej. Jakby, kryjąc się przed dorosłym bólem, utknęli w infantylnym limbo, w którym nic nie liczy się tak, jak zabawa i słodycze. W tej części umysłu, która zwyczajnie nie ma jeszcze dostępu do świadomości śmiertelności. Własnej albo cudzej. Niekiedy: obydwu na raz.

Włączył radio - choć przez prawie całą podróż blondyn i tak po prostu kimał, z głową zwieszoną ciężko w bok i bąbelkiem śliny przysychającym na policzku. Głównie po to, by nie musieć mówić. Bo niby co?
Że wie, co robi? Że wszystko będzie dobrze?
Że -
- To tutaj Powiedział, gdy dotarli na próg mieszkania, ale usłyszał własnego ojca.
Głos był ten sam, tylko ton inny – niż na przykład wtedy, gdy Johnny rozmawiał z nim niespełna godzinę temu. Stojąc na progu, z pół-śpiącym siedmiolatkiem przekazywanym sobie z rąk do rąk, a w komplecie z nim – z plecaczkiem i instrukcjami obsługi siedmiolatka, dla którego czasu nie miało aktualnie żadne z rodziców. Wtedy - w głosie (ojca) było zrozumienie. Teraz – tylko wstyd.
Johnny – przepuszczając obcego mu, dziewiętnastoletniego chłopca przez drzwi apartamentu, w którym jego własny ojciec umawiał się na miłosne schadzki - nie wiedział tylko, czy John B. Senior w jego głowie bardziej wstydził się za siebie, czy za niego.

Do mieszkania - czyli w ciemność zatęchłą brakiem regularnych odwiedzin, zaduch dawno niewietrzonych pomieszczeń, perspektywę pół-otwartej kuchni, całkiem otwartego salonu, i dwojga zamkniętych drzwi prowadzących kolejno do łazienki i do sypialni pokoju z łóżkiem - wszedł za Cottiem. Pacnął dłonią włącznik światła, zdjął kurtkę, ale nie buty.
Nie mógł pozbyć się wrażenia, że przez cały ten czas czyni coś bardzo, bardzo niewłaściwego. Jednocześnie - nie miał pomysłu co innego mógłby zrobić.
Odwiesił kurtkę na haczyk, odłożył zakupy na jedno ze stojących w przedpokoiku krzeseł. Zorientował się, że stoi krok za chłopakiem - tak, jakby gotów był go chwycić, gdyby Cockburn znów miał stracić siły.
- Może - Oczyścił gardło krótkim chrząknięciem - Spróbowałbyś zjeść coś konkretniejszego? - W niewysłowionej, ojcowskiej naganie względem pochłoniętych przez Cottiego słodyczy - Kiedy będziesz w stanie. I chciałbym jeszcze... - Wiedział, że nie mają nieograniczonego czasu. Z różnych względów, i w różnych znaczeniach - Na ciebie popatrzeć. To znaczy, na twoje ciało - Oh, kurwa - Obrażenia. Na twoje obrażenia. Zwłaszcza na pazno - Na palec. I na to twoje ramię, okay? - Nie mógł znaleźć nie tylko słów, ale także - sobie - miejsca. Pamiętał natomiast, żeby zamknąć drzwi na zasuwkę; powoli. Żadnych gwałtownych ruchów, żadnych kluczy wsuwanych w zamek od środka - żeby Cotton widział, że mógł wydostać się na zewnątrz w każdej chwili, zwyczajnie naśladując męskie gesty.
- Ale powoli. Po mału. Tu jest pokój, w którym możesz się przespać. Trochę brzydki, ale łóżko jest wygodne - Pchnął pierwsze drzwi, w przelocie otwierając okno i wpuszczając do wnętrz chłodną wstęgę świeżego powietrza. I drugie - A tutaj łazienka. Jest coś co - Mógłbym zrobić? Albo czego absolutnie robić nie powinienem? - Na co miałbyś ochotę? Tylko - Zawahał się. Definicje tego, co (nie)wskazane i (nie)właściwe wymykały mu się jak wstążki bladego dymu. W końcu jednak tylko wzruszył ramionami, i uśmiechnął się blado, ale szczerze. To prawda: pochodzili z dwóch końców dziwnego, życiowego spektrum, i z dwóch, przeciwległych krańców społeczeństwa. A jednak obydwaj byli teraz tylko duetem spłoszonych, zmęczonych dzieci, które zasługiwały na jakiś cień lekkości - Tylko obawiam się, że Sour Patch Kids już nam się skończyły.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Blondyn wytarł zalepione cukrem dłonie w przód dżinsów. Zamiast zgnieść jaskrawą zieleń paczuszki – złożył ją, tak jak miał w nawyku, na dwie albo trzy (równiutkie) części – i schował do tylnej kieszeni. Jednej z dwóch.
Tej pustej. Dla pewności: tknął się jeszcze poniżej pośladka, na sam dotyk lokalizując cienki pliczek banknotów. Sygnet trzymał na przodzie. Tak wydawało mu się bezpieczniej (i nie przeszkadzało, kiedy siadał).
Musiał się tylko – trrrochę – obrócić. Na wszelki wypadek; John przecież cały ten czas stał tuż za nim. Odrobinę za blisko. Cottiemu wydało się to po prostu nieco niezręczne; jakby wypominał sobie, że ukradł już pieniądze. Nie musiał kraść też przestrzeni osobistej. Z Jericho i resztą chłopaków z South Parku było inaczej, bo oni sami byli zwykle brudni – ale zadbani ludzie z innych części miasta woleli się od Cottiego odsuwać. Na przykład w autobusie albo kolejce do sklepu. Dzisiaj pachniał mydłem Cel Tradata – ale sprawy nie zawsze miały się w taki sposób.
Zrobił krok w głąb mieszkania, naprędce stając twarzą w twarz z Johnem, który mówił coś o oglądaniu – jego – jego ciała – jego obrażeń. Cottie zmrużył oczy, lekko i ledwie na chwilę – z wyrzutem wobec samego siebie, bo o ile na pierwsze słowa mężczyzny zadrżało mu serce, o tyle nawykiem – albo pamięcią mięśni – gotów był sięgać do spodnich szwów bluzy albo rozporka dżinsów.
Zamiast tego: skrzyżował ręce na klatce piersiowej.
Gdyby John widział go, teraz, po raz pierwszy – i bez świadomości co działo się przez ostatnich parę godzin – pewnie zobaczyłby, po prostu, chłopaka, który nie robi nic więcej. Po prostu krzyżuje ręce. Trochę się zamyka, jasne, ale przecież tak już bywało z nastolatkami barykadujących się za defensywą póz takich, jak ta.
Tylko że John wiedział (że stało się coś złego) – mając przed sobą chłopaka, który wyglądał, jakby próbował utulić samego siebie – splątanymi na torsie rękoma, z dłońmi utkniętymi pod pachy i twarzą przysłoniętą cieniem.
Oki.
Kiwnął głową. Potem przepuścił Johna bokiem – a miał wrażenie, jakby dawał się oprowadzać po raju.
Zamrugał. Szybko i w niedowierzaniu.
Naprawdę? – Wszedł do pokoju, który zgodnie z zapowiedzią miał być „trochę brzydki”. Cottie rozchylił lekko usta – tak, jakby chciał coś powiedzieć. Potem je zamknął, i otworzył raz jeszcze. Wychylił się zza futryny i spojrzał na Johna, w tym czasie wskazującego już dojście do sąsiadującej z pokojem łazienki. – Naprawdę m-mogę tu spać? – zapytał szeptem, głupio oczarowany kolorami wzorzystej tapety (spojrzał na nią jeszcze raz, przez ramię) i rozmiarami łóżka. Sypialenka była ciepła, przytulna i czysta; a to już, samo w sobie, sprawiało, że wybijała się ze trzy standardy ponad codzienność dziewiętnastolatka. – Jest śliczny. – Pokiwał głową. Kaptur zsunął się z jego głowy, ale już go nie poprawił. Wystarczyło mu przeczesać włosy grabeczkami palców, rozplątując parę kosmyków sklejonych przyschniętym potem.
O-oh- – Cottie, który dotychczas stał w salonie tylko jedną nogą, przeszedł przez próg. Podrapał się po karku. – Um- Nie zapytałem czy- pan też chciał-
W przeciwieństwie do Johna nie uśmiechnął się wcale. Choćby lekko. Właściwie zrobiło mu się trochę głupio z powodu tych słodyczy. – Sorry.
Po chwili krępującej ciszy wskazał podbródkiem na łazienkę.
A mogę skorzystać z toalety?
Nieważne czy pan Bradshaw znajdował się jeszcze w środku, czy w przejściu – czy w ogóle zdążył zamknąć za Cottiem drzwi – chłopak stał już przed sedesem ze spodniami splątanymi wokół kostek. Był przyzwyczajony do takich widoków. Różnych. W South Parku szczało się publicznie, na ulicach. Na ściany, w łóżka i pod siebie. Z czasem zapominało się o prywatności.
A może Cottie po prostu nigdy nie miał okazji się jej nauczyć.
Teraz, trochę z rozpędu, spojrzał na swoje udo. Najpierw się skrzywił. Później pomyślał, że powinien się umyć (zanotował sobie w głowie; zapyta o to później). Spuścił wodę, podciągnął spodnie. Nie umył rąk. Chyba zapomniał. A może po prostu nie pomyślał.

Chrząknął, wyściubiając nos poza łazienkę.
Może mnie pan obejrzeć teraz. – Oparł się o futrynę. – Jeśli pan chce. Znaczy, jeśli panu pasuje, teraz?

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Nie, Pan Bradshaw nie zdążył zamknąć za nim drzwi.
Ale nie stał też nadal w przejściu.

Pan Bradshaw zatoczył ułamek łuku, wykonał coś na kształt mozolnego piruetu, i usiadł na krawędzi łóżka – tego samego, w którym przed około trzydziestu laty jego ojciec pieprzył swoją wydziałową sekretarkę, i tego, w którym on sam spał kilka razy, samotnie i płytko, w ubraniu i poczuciu absolutnej klęski, po jakimś nierozwiązywalnym w jeden wieczór sporze z Juniper. Wymienił tylko materac. W tym samym tygodniu, w którym ojciec dał mu klucze, i papier od notariusza. Johnny pamiętał, że nie mógł się wtedy nie uśmiechnąć – choć sytuacja była, w gruncie rzeczy, zajebiście smutna – w rubryce na miano właściciela, jedno imię i nazwisko skreślono, i zastąpiono drugim. Iden-kurwa-tycznym.
Podłoga pod jego stopami była śliska i – wyobrażał sobie – chłodna. Straszyła ohydnym, wrzeszczącym oranżem; gdyby ten kolor mógł błagać, błagałby, żeby go przykryć ładnym, miękkim dywanikiem. Ale takimi rzeczami – jak dywaniki podkładane pod łóżka pod kątem umożliwiającym zwieszenie na nie wychłodzonych po nocy stóp, ale już nie potknięcie się o ich krawędź w drodze do łazienki, haftowane serwety ułożone w centrum stołowego blatu – pod paterką z cukierkami, którymi można było się częstować do woli, i codziennie szczerbione o jedną stroniczkę kalendarze z przysłowiami, przepisami i rekomendacjami, jakie kwiaty zasadzić w tym miesiącu, zawieszone w kuchni albo przedpokoju – zajmowała się jego mama. A tutaj, z oczywistych względów, jego mama nie zaglądała nigdy.
Z tego co Johnny wiedział, chyba nawet nie miała pojęcia o istnieniu tego miejsca.

Biegł wzrokiem po otaczających go kształtach – dotąd skąpanych w mroku, teraz wybudzających się z wielomiesięcznej komy w żółtawym świetle spływającym z futurystycznego (czy raczej za „futurystyczny” uważanego w dziewięćdziesiątym pierwszym) klosza. Po seledynie welurowej ramy otaczającej łóżko. Po męczącym oko wzorze wklepanym w tapetę – smukłych palmach lewitujących w jaskrawej niebieskości. Po kołdrze, którą planował zaraz porządnie przetrzepać. Wreszcie – po ramie okna. Uświadamiając sobie, że zapomniał, na co wychodziło.

- Śliczny.

Johnny się uśmiechnął. Zaczął już akceptować fakt, że teraz chyba będzie musiał uśmiechać się za nich dwóch. Okay. Nie ma sprawy. Dostał w pysk dostateczną ilość razy żeby wiedzieć, jak trudno jest porywać się na jakiekolwiek grymasy z tępym bólem rosnącej opuchlizny wzbierającym pod obrzmiałą skórą. Poza tym, domyślał się, chodziło też o inne rzeczy.

- Nic się nie stało – Powiedział chwilę wcześniej – Przyniosę ci więcej – żelek kwaśnych i słodkich jednocześnie, pod naciskiem zębów pękających jak dojrzałe, syntetyczne owoce – jeśli lubisz.
Zastanawiał się, jak to brzmi. Zastanawiał się – podczas, gdy Cottie, wydawało się, nad niektórymi rzeczami nie głowił się ani trochę – jak brzmią wszystkie wypowiadane przezeń teraz słowa. Momentami – dopiero po fakcie. Ale i tak: bezustannie.
Siedział szeroko, jakby na rozbujanej falami łodzi, na której próbuje się utrzymać złudzenie równowagi, z łokciem wspartym o udo, i palcami dociśniętymi do nasady nosa. W jego głowie było bardzo głośno, gorąco, i ciasno. Trochę jak w Jadłodajni – pod wieczór, kiedy na South Parku jednocześnie spadły temperatury, jak i padła informacja, że w Ośrodku kończą się fanty, i niedługo będą zamykać.
Ale –
  • śmiesznie
– ocucił go strumień moczu dzwoniący o sedesową porcelanę. Może chłopak, w metaforze, szczał na niego – jak to dzieciaki z tej części miasta, które, samoobronnie, szczać zwykły najczęściej na każdy (zwykle podejrzany) odruch miłosierdzia – ale co z tego?
Ten dźwięk jakoś kretyńsko go uradował. Sprawił, że Johnny poderwał głowę, a potem całego siebie – z brzegu mebla.
Nie był naukowcem, ale znał i rozumiał zasady związane z podstawowymi, cielesnymi odruchami. Trupy – i osoby bliskie zgonu, albo smagane takim bólem, że ich ciało przekonane było o nadciągającej śmierci – nie szczały.

Wyszedł Cottiemu naprzeciw dokładnie w chwili, w której blondyn dopinał spodnie. Zatrzymał się. Blisko. Za blisko.
Pomyślał, że nie wypada mu się cofnąć; nie chciał, żeby dzieciak pomyślał, że się go brzydzi, albo boi.
(Nie chciał, żeby chłopak się tym zaraził - i, o ile dotąd tak nie było - nie zaczął bać się, albo brzydzić jego).
Przestąpił więc z nogi na nogę, a potem wrócił do spostrzeżenia, które nie dawało mu spokoju od tamtego popołudnia w Jadłodajni.
-It’s John. Johnny. Powiedział, wyciągając rękę w stronę zdrowszej z chłopięcych dłoni. Wolno. Żadnych – niespodziewanych – ruchów. Jeśli Cottie zareagował, John musnął palcami same czubeczki jej opuszków. Jeśli nie – tylko się uśmiechnął – It's enough. Really. I mean, you don't have to -
Zderzył się z chłopakiem w krótkiej kraksie słów.
- Sure. Yeah. I can - Wreszcie się poruszył. Cofnął do przedpokoju - nie miał daleko. Zgarnął z krzesła to, co złapał z domu. Zawartość apteczki pierwszej pomocy. Dwa świeże ręczniki. Dwie pary własnych, czystych podkoszulków. Dresowe spodnie - na chłopaka, bankowo, sporo za duże - Powinniśmy to oczyścić, okay? Zanim to ogarniemy. Dasz radę wziąć prysznic? I może mógłbyś spróbować się przespać. Potem - Johnny zawsze mówił dużo, ale najwięcej wtedy, gdy się denerwował. Patrzył na dzieciaka, a widział tylko zbieraninę poszlak i dowodów, plus dwoje bardzo dużych, bladoniebieskich oczu - Can I just ask you some questions? Before we - uhm - you do it. Pretty uncomfortable. But it may be important for me to know.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

– Really? Yeah, I like them a lot. I know it’s not good for my teeth, but, ya know- my teeth are shit anyway.
Nie, to nie była najlepsza odpowiedź. I tak, trudno, słowo się rzekło.
Cottie czuł się nieco zagubiony we własnych myślach. No bo, z jednej strony, pan Bradshaw wydawał mu się odrobinę naiwny. Może nawet głupi, ale nie w taki sposób, w jaki naiwny i głupi był on sam. Chodziło o to, że w niektórych gestach mężczyzny znajdował śladowe ilości pozostawionego po sobie wrażenia, jakby w każdej chwili – i lada moment – mógł i miał stanąć dla niego na głowie.
Wystarczyło się rozejrzeć. Załatwił mu łóżko (zrobiłby to samo, gdyby jednak przyszedł do niego dzień wcześniej?). Wannę (trochę mniejszą niż te z filmów – ale nadal można było się w takiej wykąpać z pianą; zagarnianą na dłonie i rozdmuchiwaną deszczykiem baniek). Jedzenie. I nawet słodycze. I nie zadawał tych głupich pytań, które zadawał Jericho – na przykład czy wie co jest droższe albo czy w ogóle wie ile takie rzeczy kosztują (Cottie wiedział – kosztowały dużo).
Kim był Bradshaw? Jakimś skończonym kretynem? Baranem z powołania? A jeśli tak – to z czym sąsiadowało to powołanie? Z litością? Cottie prychnął pod nosem.
Jakaś – być może ostatnia ze zdrowych, nieomamionych łakociami cząstek instynktu, podpowiadała mu, że John jest śliski. Śliski, jak jasna cholera. Ale cała reszta Cottiego (z tą, która w Joe chciała widzieć fajnego gościa, na czele) zapierała się, że może po prostu jest miły. Albo, że robi dobry uczynek. A dobre uczynki zdarzały się przecież nawet Jericho.
Zdążył jeszcze podciągnąć mocniej spodnie, które i tak natychmiast zsunęły się na dwa pagórki wystających, kościstych bioder.
Zaskoczony wyciągniętą w jego stronę dłonią, potrzebował chwili, żeby się jej przyjrzeć. Nie był jakimś dzikusem – wiedział, że kulturalnie byłoby ją uścisnąć – takim zwartym, stanowczym ruchem, jak dłonie ściskał wujek Diego (chociaż w jego przypadku – to znaczy, w przypadku rąk szorstkich, dużych i spracowanych, mówiło się zwykle o „podawaniu graby”).
Tylko że Cottie i tak wyglądał, jakby pierwszy raz w życiu miał kontakt z drugim człowiekiem. Odwzajemnił się; faktycznie – ledwie muśnięciem opuszek palców. Natychmiast uniósł spojrzenie na twarz mężczyzny. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że mógł być od niego odrobinę wyższy. Wcześniej nie miał okazji do porównania.
Johnny fits you better – przyznał, cofając się ze dwa kroki w tył – i przysiadł na krawędzi wanny. W ten sposób czuł się lepiej – to znaczy, kiedy znajdował się poniżej linii wzroku Bradshawa, a nie jak chudziutka sekwoja stercząca na tle białych i zielonych ścian, albo jak jakiś cienki, grożący zawaleniem wieżowiec o marnej architekturze (i jeszcze marniejszym wnętrzu). W ogóle nie lubił zwracać na siebie uwagi. Jeszcze parę lat temu, kiedy był mały, wydawało mu się to łatwiejsze. A potem, któregoś roku, zaczął rosnąć. Miał wrażenie, że ciało robiło mu na złość – i nie pozwalało już ukrywać się z taką łatwością, jak kiedyś.
Wyprostował nogi i zastukał czubkami trampków o siebie. Zdenerwował się na zapowiedź tych „niewygodnych” pytań – bo to ostatnie, na co miał teraz siłę i ochotę. Z drugiej strony nie chciał narazić się panu Brad- Johnny’emu. Głównie dlatego, bo bał się, że ten wykopie go stąd na zbity pysk.
Wepchnął język pod dolną wargę, zawiniętą do środka ust. Potem przesunął nim po szczerbie w zębach.
Milczał.
Bolała go ręka.
Patrzył na niego i milczał.
Aż nie westchnął.
Oki.
Postanowił sobie, że jeśli nie będzie chciał, to przecież nie odpowie. John nie pytał go o to, czy udzieli mu odpowiedzi, tylko o to, czy może zadać pytania. Proste.
But only if I can ask questions too.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Dobry uczynek.

To było jedno z określeń, w których lubował się – i jakimi tresował swoje dzieci – John Bradshaw Senior. Odkąd Johnny tylko sięgał pamięcią; nie było czasu, w którym nie słyszałby o istotności dobrych uczynków. Kiedy byli troszkę starsi, i sięgali nosami ponad stół – to znaczy Judy i on – rodzice wprowadzili nawet taki zwyczaj, żeby przed codzienną kolacyjną modlitwą – z półmiskami jedzenia parującego w zasięgu ręki, a jednak niemożliwymi do tknięcia, aż tata (albo mama, jeśli ojciec akurat był w pracy, co zdarzało się często) nie da znaku, że już można – każdy domownik podzielił się z resztą przynajmniej jednym. Dobrym uczynkiem. Jakby dało się go porwać na mniejsze kawałki, i przekazać innym niczym chleb.
Naokoło Świąt zawsze tych uczynków robiło się coraz więcej. Johnny pamiętał również, że kiedy był jeszcze trochę większy, zaczął się zastanawiać dlaczego. Może poczucie winy rosło przeciw-proporcjonalnie do panujących w Seattle temperatur, i równo z ilością ludzi w potrzebie wylegających w tym okresie na ulice w dziurawych swetrach, brudnych, workowatych jeansach i połatanych srebrną taśmą, czasem poowijanych plastikowymi torebkami butach.

Wychowując Coltiego, wraz z Junie starali się używać raczej innych kombinacji słów (jak „bycie przyzwoitym człowiekiem” albo „zachowywanie się w moralny sposób”), tak, by nie sugerować, że akty dobroci są zadaniami do odhaczenia z listy codziennych obowiązków obok sprzątania zabawek, mycia zębów i domykania flamastrów, żeby nie wysychał w nich kolorowy tusz.
Obierali z Juniper wspólny front: dobroć powinna być stabilnym, stale utrzymującym się stanem, a nie czymś, co można skreślić w kalendarzu raz na dzień.


Czy to oznaczało jednak, że – gdyby Cottie faktycznie przyszedł do niego przy innej okazji, albo o znalezienie mu mieszkania poprosił szatyna wtedy, w Jadłodajni – John zrobiłby to samo, co robił teraz? Czy opuściłby własne dziecko? Żonę, wracającą do domu po długiej nieobecności? Ciepły, ozdobiony zielenią, czerwienią i bielą salon? Czy otworzyłby drzwi mieszkania, w którym jego własny ojciec przez lata przechowywał sekrety? I czy robiłby coś, co – z definicji – mijało się z jego policyjnymi zobowiązaniami?
  • Pewnie nie.
    Na pewno nie.
Tylko, że – tak przynajmniej Bradshaw obstawiał – dzień wcześniej Cotton nie przejawiał oznak wskazujących na potencjalne wyziębienie i wycieńczenie organizmu; nie miał też oparzenia: bąbli wzbierających od wewnątrz osoczem, wdrukowanych w bladą skórę na niemal całej szerokości ramienia, zerwanego paznokcia, ani fioletu i purpury siniaków osiadłych na szczęce jak ślady po bardzo bolesnym pocałunku.

Podążył za chłopcem. Zabawne, że obydwaj zdawali się grawitować w stronę raz obranych sobie pozycji.
Cottie przycupnął na krawędzi wanny. Johna, natomiast, ciągnęło na kolana. Wydawało mu się to najbardziej adekwatną pozą do zajęcia w obecności dziecka. Jak wtedy, gdy przykucał przed Coltonem – na placach zabaw, albo w Jadłodajni – żeby pomagać mu ze sznurówkami, poprawiać kołnierzyk sweterka, albo czochrać czuprynkę złotych włosów, mogąc mu jednocześnie zajrzeć w oczy. Uznał jednak, że byłoby to niezręczne. Przysiadł więc na sedesowej klapie, po skosie od chłopaka.
Potem uśmiechnął się przelotnie – między jednym, a drugim grymasem konsternacji i skupienia. Faktycznie, tak mu mówili – że „wygląda na Johnny’ego”, albo, że „Johnny dobrze go opisuje". Zastanawiał się, co to w ogóle znaczy. Że imię do kogoś pasuje, albo nie. Ale – choć nie znalazł jeszcze odpowiedzi – trudno było nie uznać, że „Cotton” też pasowało. To znaczy – do nastolatka, którego miał przed sobą. Dzieciak – jasny, i miękki, i cienki - rzeczywiście przypominał skrawek bawełenki. Albo kłębek waty; zamokły roztapiającym się śniegiem, umorusany krwią i kurzem.
- Okay – Złożył dłonie; trochę po ojcowsku – ale bardziej jak do kazania, niż do modlitwy – Czy jest ktoś, kto będzie cię szukał?
Kurwa, John! Ja pierdolę! Znowu. Z n o w u. Miał ochotę porzucić całą tę fasadę opanowanego, dorosłego człowieka, który wie co robi, wie co mówi, i wie, jak sobie poradzić w każdej sytuacji, i przywalić sobie otwartą dłonią w czoło, za którym kryło się wiele różnych rzeczy, ale – zaczynał podejrzewać – chyba jednak nie żaden sprawnie funkcjonujący mózg. Czy nie o to właśnie by pytał, gdyby był mordercą albo gwałcicielem ledwie-pełnoletnich chłopców? Albo choćby jakimś amatorem zabawiania się z nimi w ciasnych mieszkankach w przeddzień Bożego Narodzenia? Czy, i kto, zauważy, jeśli znikną? Podrapał się w kark - To znaczy, ktoś, do kogo chciałbyś zadzwonić? Komu powinniśmy dać znać, gdzie… Że jesteś cały?
Przyłapał się na myśli, że wolałby usłyszeć, że nie. Nie ma nikogo (takiego). Bo gdyby był, to Johnny - przecież wiedział - już wkrótce musiałby odpowiedzieć na o wiele więcej pytań, niż wyłącznie te, jakie mogły paść z ust Cockburna.
- Naturally. Ask away - Najwyżej nie odpowie. Tyle był mu winien - Ale najpierw - możesz to zdjąć? – Ruchem głowy wskazał nadal noszoną przez chłopca bluzę, i różowy sweter – Tylko po to, żebym miał lepszy dostęp do tego oparzenia, okay? I jakichkolwiek innych… Miejsc. Którymi wypadałoby się zająć – Wyjaśnił; potem przełknął – czując ruch własnej grdyki i cierpki, ciepły ślad śliny spływającej przełykiem – Cottie, jest ci wystarczająco ciepło? Dawno nikt tu nie przychodził, więc mieszkanie jest wychłodzone, ale za chwilę powinno się nagrzać. Zaraz zrobię ci herbatę. Jeśli jakąś mamy – „My”, czyli kto? John Junior i John Senior? Dwóch mężczyzn o generycznym, amerykańskim imieniu, lubujących się w sprowadzaniu sobie do mieszkania w Belltown osób, z jakimi nie powinni mieć nic wspólnego? – Tylko oczyśćmy najpierw te – Rany Ranki. Potem możesz wziąć prysznic, jeśli chcesz. Albo kąpiel. Tylko odczekaj, dawno nikt tego nie używał – Klepnął dlonią metal kranu i kurków – Niech trochę wody spłynie. No i nie za długo, okay? Żeby nie rozmoczyć skóry, zanim jej nie opatrzymy.
Ostatnio zmieniony 2023-01-30, 21:15 przez john bradshaw jr., łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nie. – Pokręcił głową. Nie był pewien, czy to, co mówi, jest tak po prostu albo prawdą, albo kłamstwem. Chyba ani jednym, ani drugim. Jeśli ktoś miałby go szukać, to nieśmiało obstawiałby, że może Lu – ale swoje podejrzenia i tak snułby raczej bez przekonania. No i na pewno nie liczyłby na matkę, której prędzej czy później Jericho złoży(łby?) wizytę.
On też by go nie szukał. Nawet jeśli Cottie trzymał w sobie iskierkę nadziei (przeskakującą pomiędzy sercem a resztką rozsądku), że jednak tak. Nie potrzebował w to wierzyć, ale chciał.
Dzwonienie też nie miało sensu. Przecież nie miał telefonu, a jedynym ze znanych mu numerów był ten, który tkwił na karteczce wyrwanej z bloczku, złożonej na cztery-i-pół (w malutki, pognieciony kwadracik).
No ale po co John miałby dzwonić do samego siebie. Czy głos po drugiej stronie telefonicznej słuchawki powiedziałby mu coś, czego jeszcze nie wie?
Jest cieplej niż na zewnątrz. – I tyle mu wystarczyło. U niego w domu nie było grzania (to znaczy, czasami przychodzili tacy, żeby się nagrzać – ale jedno z drugim nie miało zbyt wiele wspólnego).
Mieli kiedyś z mamą taką małą farelkę. Tylko że nie pamiętał, co się z nią stało.
Nie trzeba herbaty.
Cottie, pogłaskawszy łazienkową posadzkę podeszwą trampka, ostrożnie przyjrzał się mężczyźnie. Zawsze patrzył bardziej od innych dzieciaków. Nie wiedzieć dlaczego; może to przez te oczy. Wielkie. Trochę płaczliwe. Jak dwie świąteczne, szklane kule – z brokatowymi wiórkami sztucznego śniegu i odbitym w nich, kolorowym światem. Odrobinę ładniejszym, niż ten prawdziwy. Może nawet z uncyjką magii zaklętą gdzieś pomiędzy mętne brudy rzeczywistości.
Zastanawiał się, o co chciałby zapytać – więc swoje myśli ważył na języku przez chwilę z taką starannością, z jaką inni dobieraliby trzy życzenia wymruczane we wnętrze magicznej lampy.
Oki, um- No to- Zastukał o siebie kolanami, rozstawem nóg pchniętymi lekko do środka. Podwinął ostrożnie ręce – wyplątał je z rękawów bluzy i sweterka. Potem je ściągnął i złożył na udach, odsłaniając przed Johnem nie tylko oparzenie, ale i żałosną klatkę piersiową. Oskubaną przez organizm już nawet nie z ostatnich rezerw tłuszczu, ale – przede wszystkim – mięśni.
Kontynuował z napoczętym pytaniem.
Co pan za to chce? Za to… wszystko? – Zanim – znowu – nie podniósł na niego wzroku – skupił się na obrączce. – Are you into boys or sumthin’? I mean, I wouldn’t mind, really. You smell nice. – To małżeńskie złoto owijające palce nigdy nie znaczyło zbyt wiele. Było gestem. Wyrazem (czegoś) – który, w razie potrzeby, zawsze można było zsunąć z dolinki paliczka i schować do kieszeni (co zresztą, jeśli pominąć kontekst, brzmiało dość znajomo). W końcu czego oczy nie widzą – tego najwyraźniej ani sercu, ani małżonce – nie żal?
Wie pan, że nie mam pieniędzy. – W teorii, oczywiście, miał (a przy kasie znajdował się i bardziej, i dosłowniej, niż przy jakimkolwiek innym dobytku). Ale w praktyce nie były przecież jego. Nawet jeśli nie należały już też do Joe. – But they say I’m not bad at sucking dick. So… I can do that. – Najpierw spróbował się uśmiechnąć; potem – to nic wielkiego – wzruszył ramionami.
Żadna reakcja ze strony Johna nie była gorsza, od niewiedzy, co dalej. Kiedy już się wyśpi i kiedy zje „coś konkretniejszego”. I kiedy już się umyje, i pozwoli się sobą zająć.
A pozwoli.
Oczywiście, że pozwoli.
No i, err- tak się zastanawiam… um- gdzie jest… – zamiast śliny, przełknął samo powietrze – mama Coltiego? – Co za absurd, że z dwojga zadanych pytań, to właśnie wydukanie tego przychodziło mu z większym trudem. Z pierwszego wydawał się być nawet dumny. – Dlaczego nie było jej w domu? Przecież są święta… – Zastanawiał się już dłuższą chwilę – jeszcze tam, w samochodzie.
Coltie tak dobrze o niej mówił. – Nie było mu smutno?
Dziewiętnastolatek podrapał się po nosie. Chyba nie miał więcej pytań. A skoro tak – to wyprostował obolałą rękę, wyciągając ją lekko w stronę mężczyzny. Do opatrzenia.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Uwierzył mu.
Dziwnie szybko, wbrew statystykom, swojemu wykształceniu, policyjnemu treningowi. Ale, o dziwo, nie wbrew podszeptom rozsądku. Bo to rozsądek właśnie – obserwator uważny, i trochę cyniczny – podpowiadał mu, że chłopiec mówi prawdę. Takich jak on szukało się rzadko – dlatego, że znaleźć można ich było wszędzie. Na całym świecie. A już na pewno w South Parku. Snujących się, noga za nogą, skrajem krawężników. Podpierających boczne ściany stacji benzynowych, lokalnych sklepików off licence i budynków użytkowych, mieszczących w sobie magazyny, magle, pralnie, smażalnie frytek i ryb. Przewieszających się nonszalancko przez drabinki miejskich placów zabaw, i przez ramiona przypadkowych mężczyzn prowadzących ich do drogich (a na pewno drogawych) samochodów. Zaludniających kliniki zdrowia seksualnego, przychodnie, kostnice i cmentarze.
Po co ktoś – ktokolwiek – miałby uganiać się za takim towarem jak Cotton Cockburn, i jemu podobni? Przecież już nawet koks był droższy, czasem trzeba się było nalatać, i naryzykować, żeby zdobyć choćby gram. A po dzieciaki jak ten – łypiący na Johna z akrylowego rantu wanny, permanentnym, choć niecelowym niedojadaniem wypłukany z koloru, i z masy – wystarczyło wyciągnąć rękę. I wyrwać je sobie z gruntu razem z korzeniami (i marzeniami, i planami na przyszłość snutymi przed zaśnięciem, i snami kłębiącymi się pod świderkami włosów, i wspomnieniami z dzieciństwa chłodnego i pustego, jak opuszczany w pośpiechu dom). Użyć, wyrzucić, zgnieść – obcasem buta.
Policjant skrzywił się lekko; nie z obrzydzenia, ale z bólu.

Głuchy dźwięk wydawany przez ścierające się z sobą, wychudzone kolana, wstrząsał wzruszał światem Johna jak fale sejsmiczne. Pomyślał, że przecież temu dziecku musiało być niewygodnie nawet spać – z kośćmi wciskającymi się w materac i szorstkość prześcieradła.
Zmrużył oczy. Można było pomyśleć, że Cottie – w półnagim wyczekiwaniu – go razi. Taki jasny, ale nie czysty. Brudny cudzym brudem.
- Wh – Powinien się spodziewać, ale się nie spodziewał – I –

Kolejna myśl, słowami dziewiętnastolatka wywołana jak duch (i to nie jak jedna z tych przyjaznych, trochę śmiesznawych zjaw z filmów familijnych, tylko jak prawdziwy upiór, wstrętny i głodny, który gotów jest zabić, gdy nadarzy się okazja), rozlała mu się przed oczami niczym krew. Pomyślał o plerezce jasnych włosów uwięzionej na wysokości czyjegoś –
męskiego krocza. O motelowych półmrokach, niewygodzie poparkowanych na poboczu samochodów. Potem, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie o cottonowej trójce. Wygłaskanym śliną uskoku ukruszonego zęba. Pomyślał o tym, jaka byłaby pod naciskiem opuszki palca. Coś zabolało go w środku, jeszcze mocniej niż przed chwilą.
Już miał mu powiedzieć, że – w zamian – nie chce niczego. PRZECIEŻ TO BYŁO DZIECKO! Nawet, jeśli – powiedzmy – lubiłby chłopców
  • jak mógłby chcieć czegokolwiek od DZIECKA?!
Z drugiej strony, czy to by blondyna uspokoiło? Czy w ogóle by mu uwierzył?! Trzydziestoletniemu typowi z obrączką na palcu, który – w przeddzień Bożego Narodzenia – wywiózł go na drugi koniec miasta, z arsenałem w postaci chińskiej zupki i paczki ocukrzonych żelek!?

Oczyścił gardło z nalotu chrypki w krótkim chrząknięciu. Potem wstał, podwinął rękawy koszuli ponad łokieć, i oczyścił też ręce – umył, dokładnie; przelał wodą utlenioną.
- Wiem – (że nie masz pieniędzy); – Obiecuję, że nie zrobię nic wbrew twojej woli. Nic. W całym absurdzie sytuacji to wydawało mu się brzmieć bardziej wiarygodnie niż zapewnienie, że robi to wszystko w czystym altruizmie. Poza tym mógłby przecież wychować sobie tego chłopca na informatora. Pociągnął nosem; uniknął własnego odbicia w lustrze nad umywalką – Nie chodzi o seks, Cottie – W połączeniu, dwa ostatnie słowa były w jego ustach zimne, i brzydkie – Nie chcę ci zrobić krzywdy, okay?
Usiadł obok dzieciaka na wannie. Objął go, ale tylko spojrzeniem. Zastanowił się, czy istnieli na świecie ludzie, którzy by chcieli. Zrobić temu chłopcu – wulgarnemu, głodnemu, pogubionemu i, w wieku dziewiętnastu lat, wymęczonemu życiem - krzywdę.
  • John wiedział, że tak.
    Ale Johnny nie chciał w to wierzyć.
Sięgnął po jego rękę. Uprzedził, że może zaboleć. Potem ułożył sobie na kolanie ściągnięty z haczyka ręcznik, i polał odarty z paznokcia opuszek płynem antyseptycznym. Żywa rana opłukana z resztek ligniny i przyschniętej krwi, wydała mu się przerażająco intymnym widokiem.
Nie odwrócił wzroku.

Dziwnie było mu mówić teraz o June. Ale jeszcze dziwniej: nie mówić w ogóle.
- W pracy – Odpowiedział. Uwijał się najszybciej jak mógł, ale spowalniała go staranność – She teaches. Students, not pupils. To znaczy, na uniwersytecie. Nie w szkole – Wyjaśnił. Potem się uśmiechnął. Trochę smutno - Było. Obydwaj za nią tęsknimy, kiedy pracuje. Ale Coltie będzie miał dobrą noc. Jest u dziadków. Lubi tam sypiać – Rozgadał się. Pomyślał, że to niemądre; mimo to nie przestał – Dajmy temu trochę pooddychać, co? Zawiniemy to dopiero zanim pójdziesz spać. Na taką, no wiesz, kukiełkę.
Potem sobie przypomniał. Uświadomił sobie, że jest bliski płaczu.

Przechylił się w bok, i po prostu odkręcił obydwa kurki w wannie na raz. Armatura obudziła się z sykiem i niskim stęknięciem.
- Oparzenia w ogóle na razie ci niczym nie owinę. Tylko je dokładnie przemyjemy. Potem możesz wziąć prysznic - Wstał, poruszył się trochę tak jakby chciał podejść do drzwi; trochę, jakby nie był w stanie wykonać ani jednego kroku - Cottie. Poradzisz sobie?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Cottiego śmiesznie zakłuło w żołądku.
Oki.
Znalazł się nagle w patowym punkcie, w którym wierzył Johnny’emu, ale nie wierzył jego słowom. Przecież w takich sytuacjach zawsze chodziło o seks. A jeśli nie o seks, to o pieniądze (zwykle na odwrót – gdzie nie było pieniędzy, był seks – proste). Blondyn nie rozumiał więc, jakim cudem mężczyzna mógł nie dbać ani o jedno, ani o drugie.
Wydawało mu się zresztą, że to jedyna oferta, jaką mógł mu złożyć. Po prostu się oddać; trochę jak owoc – obrany z wyrzuconych bez żalu ubrań i z duszą wyplutą, jak pestka.
Jak inaczej miał mu się odwdzięczyć?
Cottie pożałował natychmiast, że zamiast odpowiedzi, obiecywali sobie tylko pytania. Wzdrygnął się, ale nie powiedział nic więcej. Po prostu obiecał sobie do końca dnia pozostać czujnym. Potem zobaczy, co dalej.

Przesunął się, ustępując odrobiny miejsca. Koło patykowatego dziewiętnastolatka zmieściłoby się ze dwóch takich Bradshawów, ale chłopak widocznie nie wygrał z odruchem.
Kiedy mężczyzna go dotknął – niedogrzaną jeszcze dłonią (z grudniowym chłodem przyczajonym pomiędzy spracowanymi wnękami palców) łapiąc za żylastą, chłopięcą witkę – na bieli nagich ramion natychmiast wykwitły krostki dreszczu.
Był taki moment, kiedy cofnął palec.
Przepraszam. – Faktycznie, zabolało. Ale spodziewany ból zawsze bolał mniej, niż ten wymierzony z zaskoczenia (chyba tylko zrywanie plastrów na raz-dwa-ouch! miało być na trzy?! stanowiło wyjątek od reguły).

Cottie się uśmiechnął. Jego wola była nie tyle nawet chybotliwą teorią bez podstaw, co zwykłą, brejowatą mrzonką – gumowatą masą wklejoną pod obcas czyjegoś buta (bo tylko to można było z nią zrobić – zadeptać); bez kształtu i bez kręgosłupa.
Bez powodu, żeby w ogóle zaprzątać sobie nią głowę.
Ale ja to lubię – odpowiedział natychmiast, nawet nie zauważając subtelnej zmiany w spojrzeniu Johna. Potem pomyślał o Jericho. Właściwie (tak dla odmiany) nie o nim – o tej ich rozmowie na temat Joe. O tym, kiedy Jerry powiedział mu, że Joe lubi rżnąć się w tyłek. I o tym, że nie powiedział o całej reszcie.Lubię to robić.
Ktoś kiedyś powiedział mu, że to jedyne, do czego się nadaje (chyba mama – w jednym z tych napadów histerii, które zdarzały jej się zawsze wtedy, kiedy wypadała z ciągu). Ale Cottie o takie rzeczy się nie obrażał. Na pewnym etapie zaczął się z tym nawet zgadzać.
Podobało mu się, że wreszcie był w czymś dobry.
Nawet jeśli jedyne, co potrafił, to sprawiać, żeby ktoś twardniał i dochodził w jego ustach.
I uczy ich… w Święta?
Rany – pomyślał sobie – pierwszy raz, tak naprawdę, ucieszył się, że jest przygłupi. Nie chciałby spędzać Świąt z nosem w książkach. Wolałby dostać pod choinkę bryłkę węgla, niż dobrowolnie oddać się w te same męki, które przeżywał w szkole średniej (z której zrezygnował, kiedy zrobił się za duży – i nadal nie potrafił ani dobrze czytać, ani pisać, ani liczyć).
Oki. W kukiełkę. – Uśmiechnął się; bardziej na miłe wspomnienie, niż do Johnny’ego. Na którego pozwolił sobie popatrzeć. Patrzył jak wstaje. Jak miota się na krótkim dystansie pomiędzy wanną, a wyjściem z łazienki. Chyba czekał na zapewnienie. Cottie zajrzał najpierw do wnętrza wanny, zatrzepotał rzęsami i wrócił do Johna.
Poradzę sobie. – Chrząknął. Potem zacisnął usta.
Wziął płytki, pospieszny oddech.
Mógłby pan zostać? – Przekrzywił głowę. – Znaczy- Johnny.
Cottie nie obawiał się przytrzymywanych na sobie spojrzeń. Nieważne czy błyskałyby głodem, czy współczuciem (z dwojga złego wolał głód – głód zawsze był mu bliższy). Bardziej przerażała go myśl, że sam mógłby nie wiedzieć, co dzieje się po drugiej stronie; za ścianą – i za kurtyną wygłuszającego łazienkę szumu wody. Co jeśli John już go przejrzał? Co jeśli zatelefonuje na policję?
Co jeśli już to zrobił?! Przecież mógł – tam, na stacji benzynowej.
Cottie się zatrząsł.
Ubrania złożył na podłodze. Bluzę, razem z pudrowym różem sweterka. Potem sięgnął rozporka spodni, zsuniętych zaraz z bioder – razem z tą swoją marną bielizną w kolorze zbyt niewinnej bieli. Stał bokiem do Johna, ale na niego nie patrzył. Nawet wchodząc do wanny.
Sam już nie wiedział. Może naprawdę nie chciał zostawać sam.
Opowiesz mi coś?

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Tylko, że Johnny nie chciał chłopięcej wdzięczności.
Szczerze? Ale tak do bólu? Gdyby miał wybrać – coś w zamian, albo w nagrodę za ten swój nieszczęsny-dobry uczynek – chciałby po prostu, żeby blondyn zniknął.
  • Nietrudno było to zresztą sobie wyobrazić – że wiotkie, semi-transparentne ciało rozsypuje się w powietrzu jak świetlisty pyłek, śmielszym oddechem zdarty z motylego skrzydła, i spływa wraz z letnią wodą w rdzę prysznicowej gardzieli.
W taki sposób, w jaki można wyzerować rejestr. Wrócić do punktu wyjścia; w stan przed przekroczeniem progu.
To nie tak, że chciał, żeby chłopaka – w ogóle – nie było. Wolałby po prostu, żeby nie było go tutaj.
  • Nie, ponieważ poszedł do jakiegoś innego Johna, zaciągając nogą jakby cudem nadal przytroczoną do obitego biodra, i pociągając wysuszonym od środka, wyziębionym od zewnątrz nosem.
Dlatego, że byłby gdzie indziej. Pod szczęśliwszą gwiazdą, pod szczelniejszym dachem, pod znakiem innym, niż krzyżyk na drogę, albo zapytania. Miał ładne ręce – pomijając koszmarny patchwork pokrwawionych tkanek i odchodzące od nich kleksy zasinienia – i oczy, żywe, chociaż trochę puste. Pasowałby do takich przestrzeni, jak te malarskie studia, które otwierali teraz masowo w okolicach SoDo; albo do galerii sztuki. Może nawet nie w Seattle? Jakąś namiastkę ulgi przyniosło mężczyźnie czterdzieści sekund fantazji, w której Cottie chodzi marmurami muzealnych salek.
A potem spojrzał przez ramię. I nastolatek nadal tu był. Nagi. W otoczeniu mdłej, monotonnej zieleni.
No pewnie, Johnny, do jasnej cholery. Sam go tu przywiozłeś; jak miałoby go tu nie być!?

- Okay Krótko. Pierwszy raz tego wieczora – czy: w ogóle pierwszy raz w obecności Cockburna – wypowiadając cokolwiek mocniej. Prawie szorstko. Chyba nie odpowiadało mu, że chłopak brzmiał tak, jakby chciał go przekonać, że i on mógłby (po)lubić to robić. Chyba nie odpowiadała mu myśl, że – jeśli to właśnie sugerował – dziewiętnastolatek mógłby mieć rację? Ale to nie ze mną.
Johnny’emu nie chodziło ani o jedno, ani o drugie (to jest – ani o seks, ani o pieniądze), ponieważ jedno, i drugie, miał w bezpiecznym zasięgu. Nie, nie, żeby „pod dostatkiem” – czasem zasępiał się, patrząc na przychodzące mailem rachunki, innymi razami zasypiał sfrustrowany, i klął na kalendarz po brzeg pełen pracą, za to wytrzebiony z przyjemności. Zdarzało się więc, że i on bywał głodny. Ale nigdy nienasycony. Poza tym tak go wychowano, że znał swoje miejsce w szeregu (wiedział, w której plasuje się lidze, i na jakim szczeblu hierarchicznej drabiny). Może dlatego, że wychował się w świecie, w którym panował porządek. A nie permanentny chaos.

Domknął drzwi, zostawiając za nimi całe swoje życie czterdzieści siedem metrów kwadratowych mieszkania. Boże, gdyby tylko wiedział.
Jeśli jego ciało usłyszało nikły szelest banknotów, gdy chłopak ściągał, i składał ubranie, to umysł zbuntował się, i puścił ten dźwięk mimo uszu. Może zbyt zajęty przegryzaniem się przez zadane mu przed chwilą pytanie.

Kto był przygłupi? Cottie?
Cottie – nawet w szoku, w bólu, z góry założonym przez Johna wycieńczeniu i odwodnieniu – wydawał mu się przecież bystry. A na pewno czujny. Bacznością dziecka, którego spojrzenia nie zdążyły jeszcze przysłonić filtry dorosłej poprawności. Czasami jawiła się jako spostrzegawczość. Innym razem – jak naiwność, która może zabić.
– To nie do końca tak działa – Odpowiedział dyplomatycznie, choć jednocześnie uświadamiał sobie właśnie, że sam do końca nie wie jak to działało – Jej praca wymaga wielu poświęceń. Czasem niezwiązanych z samym nauczaniem. Zresztą… - Brzmiał jak własna matka. Tłumacząca Pana Bradshawa przed swoją matką, przed swoimi przyjaciółmi, sąsiadami, dziećmi. Tak bardzo zdeterminowana, by uniknąć bólu, że gotowa bronić go nawet przed samą sobą. Wrócił na tę kretyńską klapę; po bezpiecznym skosie od wanny, ze wzrokiem wbitym w nieprany od miesięcy (albo lat?) dywanik – Ważne, że wróci na Boże Narodzenie.
  • A on?, zastanowił się; on wróci?
Powinno było zaświtać mu w głowie, albo przynajmniej załaskotać w dołku. Instynkt prawdziwego gliniarza, a jeśli nie, to chociażby przetrwania. Powinien był się skapnąć, i przejrzeć dziewiętnastoletnie podchody. Może faktycznie zadzwonić po policję? (A jeśli tak, to po kogo? Znowu po swojego ojca!?). Okazało się jednak, że Johnny Bradshaw sam potrzebował teraz dystrakcji od bólu. A nic przecież nie mogło rozproszyć dwóch chłopców zamkniętych z sobą na zbyt małej przestrzeni, jak kukiełki, i historyjki.
- Byłeś kiedyś na plaży? – I co, jeśli nie? - Albo inaczej. Wyobraź sobie piaskownicę. Tę na Sullivan Street. Wiesz o której mówię? Wyobraź ją sobie. I cały piasek, który w niej wysypano - Mógł opowiedzieć Cottonowi o tym, jak poznał June – błysk słońca, we włosach uwiązany wstążką, i intelekt bijący ze spojrzenia; jak siostra uczyła go prowadzić samochód; jak wyróżnili go za zasługi w szkole policyjnej (no, może pominąwszy ten ostatni szczegół); jak się oświadczył, albo jak dowiedział się, że zostanie ojcem. A jednak jedynym, o czym był w stanie teraz myśleć, były mikre, złote drobiny. Krostki dreszczu. - A teraz wyobraź sobie gwiazdy. Te, które najlepiej widać z Riverview Pee-Wee Fields - Dałby sobie łeb ukręcić, że Cottie był tam przynajmniej raz - depcząc porozrzucane wszędzie pety i kapsle, bazgrząc markerami po drewnianych listwach ogrodzeń, śmiejąc się do rozpuku z nazwy nadanej obiektowi. Wszystkie dzieciaki z South Parku tak robiły - Już? A wiesz, że we wszechświecie jest czterdzieści razy więcej gwiazd, niż ziarenek piasku na całej Ziemi? - Potarł kolano nasadą dłoni. Jakiś czas temu przeczytał o tym w Encyklopedii Małego Odkrywcy, grubej, i ładnie wydanej, gdy ululał już Coltona, ale sam nie mógł jakoś zasnąć - Tak słyszałem.
Potem opowiedział Cottonowi jak ugotować idealne jajko na miękko, i o tym, jak powstaje fatamorgana. Kątem oka wyłapywał miarowy ruch kościstych łokci, wodę płynącą rynienkami żeber, w jakimś momencie – żałosny spad żadnych pośladków, jeszcze bielszych niż cała reszta ciała.
W końcu wstał, i podał chłopakowi ręcznik.
- Chodź, wychodzimy.

Bardzo nie chciał go o to pytać. Bardzo. Ale czas – ten sam, który przez palce Jericho Cel Tradata przepływał jak szczyny - w jego dłoniach zdawał palić się niczym lont.
- Cottie?Oki? Odwrócił wzrok – Przepraszam, że cię o to pytam, ale to może być ważne, okay? Czy jest możliwość, że… - Zasznurował wargi - Czy ten człowiek - Ci ludzie? - Robił... Zrobił ci cokolwiek, nie używając prezerwatywy? W ciągu ostatnich dwóch... Trzech? - Kurwa, nie był pewien. Znał tylko teorię; nigdy nie musiał myśleć o praktyce - Dni? Pytam o to, czy - czy jest możliwość, że mogłeś się czymś zarazić? Bo jeśli tak, to jest też szansa, żeby coś na to zaradzić, tylko - Odchrząknął - Musiałbym wiedzieć. I działać szybko?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Dzieciak zasiedziały w wannie głównie słuchał i przytakiwał. Gdyby jednak mężczyzna odważył się na niego spojrzeć – zauważyłby może, że co jakiś czas zdarzało mu się uśmiechnąć. Na „plażę”, na przykład. Albo „piaskownicę”, „gwiazdę” i „ziarenko”. Nawet jeśli niektóre ze słów Johnny’ego, w drodze do chłopięcego ucha rozmywały się w smugę absolutnej i niezrozumiałej abstrakcji (Cottie nie potrafił bowiem wyobrazić sobie ogromu wszystkich tych liczb – a jedyne niebo, jakie znał od podszewki, to takie trzymane w zasięgu gołego oka). Ciężko stwierdzić – może uśmiechał się z uprzejmości. Może wygrzebywał z pamięci jakieś szczególnie przyjemne wspomnienia.
Może dawno nikt do niego – w taki sposób – nie mówił.
Patrzył w dół (za słaby na samego siebie; żeby podnosić wzrok i głos) – w denko wanny pomiędzy jego własną sylwetką, żałośnie zwiniętą w kucki. I patrzył na stopy – w strumieniu opływającej je wody.
Poza sekretami świata utkniętego gdzieś w zawiesinie kosmicznego pyłu, myślał głównie o June.
Nie, nie o małżonce pana Bradshawa.
Myślał o mamie Coltiego.
Znał tę narrację: Cottie w ten sam sposób, w jaki John z każdej strony asekurował dobre imię matki swojego dziecka, bronił własnej mamy; tylko że jej nie wybaczało się poświęceń – Lindzie wybaczało się (albo nie – ale Cottie, tak) nałóg chorobę. Tak było łatwiej. Mama była chora i potrzebowała odwyku lekarstw.
Nadarzył się taki moment, w którym blondyn chciał nawet o coś zapytać – ale pytanie wymknęło się spomiędzy jego ust, niezadane (porzucone bezsłownie, ale nie bezdźwięcznie) – A-pan? Pan kim jest? Też pan uczy?O. – Natychmiast zastąpione naiwnym zaskoczeniem. Zamrugał, ze śmiesznie absurdalnym podekscytowaniem błyszczącym w oku.
Znam. Mieszkam niedaleko. Znaczy, niedaleko Sullivan Street. – Daleko stąd. Przynajmniej na piechotę. Za to blisko Riverview Pee-Wee Fields. Nie, nigdy tam nie był. Dziwnie łatwo przyszło mu natomiast wyobrazić sobie Johnny’ego na jednym z boisk, o których słyszał; w obrazku z telewizyjnych marzeń – a przy nim małego Coltona, uczącego się łapać, uderzać albo kopać różne piłki (te małe i duże, okrągłe i owalne w kształcie).
Może Cottiego – zgodnie z życzeniem Bradshawa – naprawdę tutaj nie było. Może był na plaży i na boisku. I w kuchni, która nie była jego. Na pustyni i w kosmosie. Podobała mu się ta podróż (szkoda – pomyślał – że nie mógł wybrać się w nią naprawdę; niestety, w świecie Cottiego nawet marzenia nie potrafiły oprzeć się grawitacji).
Póki co jednak – po prostu wychłostał wodą nagość własnego ciała. Do czerwoności drapiąc zdrową ręką wnętrze prawego uda. Z desperacją, ale bez żalu zeskrobując z siebie wspomnienie dzisiaj – mając nadzieję, że jeśli pośle je odpływem jak najdalej stąd, to już do niego nie wróci. Śmieszne; że Johnny – wobec niego – miał podobne życzenia.
Kiedy skończył (albo kiedy John uznał, że już wystarczy), chłopak wyszedł z wanny i przyjął od mężczyzny ręcznik. Ten, który mu podał, był ładny i czysty. Nie tak, jak ręczniki Jericho. Ręczniki Jericho zawsze były trochę obrzydliwe i niedoprane.
Huh?Zarazić się? Cottie zmrużył oczy. Mimowolnie, w uszach zadzwoniło mu anginą albo grypą – i tym, co mogą mieć wspólnego z prezerwatywami. Potrzebował chwili. Nie wiedział dlaczego, ale w jego wyobrażeniu, tamte rzeczy się łapało. Brzmiało prawie niepoważnie. I dużo bezpieczniej. – Och- masz na myśli… to. Nie, nic nie- nic nie robiliśmy. – O tym, że miał na swojej krwi jego krew nie wspomniał. W kontekście własnego zdrowia nie wydawało mu się to ani trochę istotne. W kontekście podejrzeń, których nabawić mógłby się John – aż za bardzo. – Myślę, że gdyby chciał coś- err- to i tak zrobiłby to z gumą, wiesz? Ja nie lubię, ale oni – znaczy, tacy jak on – chyba trochę się brzydzą bez. Ale mi nic nie jest. Niczego, err- nie mam. – Przecież czuł się dobrze. Zamiast opasać się ciepłym frotte, przerzucił je po prostu przez trzęsionkę ramion.
Czuł się dobrze. Nic mu nie było. – Naprawdę.
Zresztą, na czym innym miałby polegać, jeśli nie na intuicji? A intuicja podpowiadała mu, że to wszystko i tak było wyłącznie mitem krążącym wśród chłopców, których chciało się nastraszyć. Przecież równie dobrze można było przedawkować, zamarznąć, dostać kosę pod żebro, sędziwie się zestarzeć albo zachorować. A i tak zawsze umierało się na śmierć. Cottiemu wydawało się, że powód niczego nie zmieniał.
Wytarł się. Ubrał – i dał zaprowadzić z powrotem do pokoju (ze swoimi rzeczami nadal, nieco po kurczęcemu, trzymanymi przy piersi).
Usiadł na łóżku z podwiniętymi nogami. Było miękkie i chyba nie pachniało – zresztą – i tak by nie poczuł, tuląc się do ściskanej w ramionach bluzy. Skubał rękaw.
Może pan nie zamykać drzwi?

autor

cottie

ODPOWIEDZ

Wróć do „207”