WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

yosef & jericho

ODPOWIEDZ
JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

duermes bajo piel de tu madre y
sus suenos penetrn en tus suenos
Obrazek
vais a despertar en la misma
confusión luminosa


I tak płynął czas; cichym szelestem obracanych kartek z kalendarza sąsiadka z naprzeciwka, świstem ulotek od Jehowych, wyrzucanych bezdusznie przez okno z piątego piętra, tykaniem wskazówek na oldschoolowym zegarku zdobiącym kuchenną ścianę. Czas nie był ciszą, nawet jeśli często przemykał się na niskich nogach tuż pod jego nosem. Czas był hektolitrami krwi buzującej w żyłach w nieregularnym natężeniu, które kiedyś przyprawi go o arytmię. Czas był odgłosem ustępującej pod naporem rozklekotanej klamki od drzwi wejściowych (wciąż się nimi nie zajął). Czas był jedną, drugą i czwartą tabletką łykaną bez pomyślunku aż do opróżnienia opakowania, rozszerzonymi źrenicami, serią dreszczy następnego dnia. Czas był amfetaminowym spływem goryczy po tylnej ściance gardła; musiał pić dużo wody, ale to też ignorował. Czas był płaczem Joela, krzykiem Mary, miarowym pukaniem do drzwi z prośbą o respektowanie ciszy nocnej (nowy lokator; wszyscy inni mieli to w dupie). Czas nie był w żadnym razie sprzymierzeńcem, choć Yosef uparcie próbował uczynić go z niego, jakby chwytając się brzytwy ponad wodą, która zalewała mu nozdrza.
Czas, przede wszystkim, służył do zabijania.
Myśli, emocji, złości (która zasłużyła sobie na szczegółowe wyróżnienie), lęków - ale tylko w teorii, bo te wracały z podwójną siłą pod osłoną nocnej potliwości. Chciał nauczyć się istnieć z boku, tak jak zawsze marzył; chciał nauczyć się przemykać bezgłośnie klatką schodową i wyciszać bicie serca, kiedy w pracy wolał chować się na zapleczu niż obsługiwać klientów. Chciał nauczyć się nie skanować otoczenia w objawie niewyjaśnionej paranoi - a jeśli już, to móc robić to nie ze strachu, tylko z ciekawości, z dreszczem ekscytacji, który ostatnio zbyt często mylił z niepokojem. Chciał nie bać się włączać telefonu, który ostatnio kurzył się w szufladzie, bo oswojenie się z jego brakiem okazało się łatwiejsze niż z ewentualnością natknięcia się na niechciane połączenie czy wiadomość.
Odkąd znowu go spotkał, chciał tylko wycofać się w nieoświetlony kąt w kuchni, pomiędzy lodówką i ścianą; niewielki trójkąt oddzielany od reszty mieszkania z każdym otwarciem drzwi do pokoju Joela, który kiedyś bał się padającego tam cienia. Yosef czuł się w cieniu dobrze. Bezpiecznie. Niezauważony. Pragnienie stale kontrastujące z wybuchowym temperamentem, którego nie potrafił ukrócić. Bał się o siebie, ale równie mocno - jeśli nie bardziej - martwił się rodzeństwem. Codziennie powstrzymywał się przed wyczekiwaniem w bezczynności na powrót Mary ze szkoły, pół godziny przed końcem zajęć Joela dopalał już papierosa na krawężniku przy bramie. Wizja, że coś mogło im się stać z jego winy (głupoty, niefrasobliwości, braku pomyślunku - to wszystko miało przecież swój udział w kreowaniu sytuacji, od której tak desperacko próbował uciekać) była nie do zniesienia. I miał do siebie żal. Okrutny, paraliżujący - bo bał się za bardzo, żeby zająć się Bruce’em raz na zawsze, żeby próbować wyperswadować chociaż jakieś (niepewne, wątłe, pozbawione zaufania) zapewnienie, że ta dwójka pozostaje bezpieczna.
I w tym wszystkim gdzieś stale plątał się Jerry.
Jerry, którego miał ochotę rozszarpać na strzępy, jak ten ptak, który codziennie dziobał wątrobę Prometeuszowi; którego miał ochotę nieodwracalnie skrzywdzić i do którego zapałał nagle uczuciem tak intensywnym, że sam gubił się w jego zakrętach i zawiłościach. Bo miał obsesję i w ramy tej obsesji idealnie wpisały się poczynania Jericha - bo co to za chory pomysł nasyłać karka, który stoi pod blokiem i patrzy prosto w okno; co to za pomysł, żeby on musiał przez to szukać dostępu do broni (trudno nie było), zaciągać zasłony, wciągać powietrze tak mocno, żeby starczyło go na jak najdłużej, blokować klamkę tych drzwi z zepsutym zamkiem z pomocą jakiego lichego kija od miotły ze ślepą nadzieją, że to zadziała... przy jakiej okazji? Każdej, bo przecież wszystko było możliwe tak długo, aż z rysów twarzy albo sposobu chodzenia, albo stylu odpalania papierosa nie zrozumiał w końcu - i to była chwila prawdziwego gniewu - że to nie Bruce’a sprawka wcale, nie jego człowiek, nie jego fanaberia, nie jego kolejna próba brutalnego upewnienia się, że ma jego nędzne życie pod kontrolą - że to Jericho, ten jebany sukinsyn, Cel Tradat, którego trzymał na dystans nie z powodu jakiegoś swojego głupiego wymysłu przecież (...tak?) uznał, że ma prawo rozpościerać swoje skrzydła w polu zachodzącym na jego k o m f o r t (o ile miał prawo wciąż używać w stosunku do siebie takiego określenia).
Nie poczuł nawet ulgi, nic z tych rzeczy. W miejsce jej dedykowane wstąpiła kolejna fala złości, ta na której miał płynąć przez kolejne godziny (a może to tylko minuty?), skopać kanapę, zakaszleć krwią, spalić dwa papierosy i wciągnąć jeszcze jedną kreskę, zatoczyć kilkanaście okrążeń po mieszkaniu, wsadzić ten pistolet bez żadnego pomyślunku w tylną kieszeń spodni i wyjść trzaskając drzwiami, bez choćby jednego obejrzenia się za siebie, z całkowitym znieczuleniem na przekleństwa i pretensjonalny ton głosu Mary, który odbijał się echem po klatce schodowej.
Koleje drzwi, haust brudnego powietrza, zimowy mróz wślizgujący się po gołych ramionach pod koszulkę, szybki kontakt wzrokowy z tym sterczącym na mrozie jebańcem i znowu drzwi, kolejne stopnie ku górze. Drzwi - otwarte, co za jebany idiota. Dłoń chwytające za kolbę pistoletu, krótki dźwięk odbezpieczanego spustu.
- CO DO KURWY, TRADAT?! - wyryczane z drobnym załamaniem głosu na jego nazwisku, kilka pospiesznie postawionych kroków - jest, był, to samo cwaniackie spojrzenie, ta sama tępa morda. Roztrzęsiona dłoń biorąca go na muszkę. - CZY TOBIE JEST ŻYCIE, KURWA, NIEMIŁE? POPIERDOLIŁO CI SIĘ DO RESZTY W TEJ GŁOWIE? - Czy to badziewie było w ogóle naładowane? Nie pamiętał, jak mógł nawet nie sprawdzić? Kolejna fala złości, teraz na samego siebie, gniewu, nienawiści - j a k mógł nawet nie sprawdzić? Nie cierpiał tych trzęsących się rąk, trzęsącego się głosu, no i jego; jego też w tamtej chwili nie cierpiał, odcinając się świadomie od tych wszystkich momentów, w których Jericho uratował mu dupę, w których czuł się tak mocno od niego zależny.
Nie mógł być zależny. Nigdy więcej.

jericho cel tradat
Ostatnio zmieniony 2023-02-13, 16:58 przez Yosef Sadler, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Co, kurwa?
Ewidentnie się młodemu zachciało poetyki, z tym "czasem jak szelest pergaminu", "czasem jak tykanie zegara", "czasem jak krew", bla - bla - bla. Może tak się człowiekowi robiło, kiedy ważył mniej od kolibra, a koksu ciągnął więcej niż ci starsi, więksi i silniejsi od niego. Chuj wie. A;e Jericho nie wiedział.
Pewien był natomiast, że podobny bełkot, ciąg słów-wytrychów (i to takich wytrychów, że o dupę potłuc, bo nie nadawały się nawet do przeprowadzenia faktycznego włamania, na miłość boską), przyprawiał go o mdłości. Były marnacją przestrzeni, marnacją energii. Przede wszystkim - nomen omen - marnacją jerychowego czasu.
Ten zaś - Czas, ma się rozumieć - w opinii Cel Tradata nie był ani wrogiem, ani przyjacielem. Nie stał wprawdzie w miejscu, ale nie stał też po niczyjej stronie. Robił swoje, czy się tego chciało, czy nie, królowym szkolnych potańcówek dodając kilogramów, ludziom za progiem trzydziestki - siwych włosów (o ile ich, wcześniej, nie odebrał - żenującym łysieniem zakolami), niektórym odbierając rozum, innym hajs, jeszcze innym - po prostu, życie.
I jeśli płynął jak cokolwiek, to co najwyżej jak mocz. Mętnawy i ciepły, przemykający przez rozcapierzone palce. Człowiek mógł próbować się go złapać, ale skazany był na takie samo fiasko, jak wtedy, gdyby próbował łapać, na przykład, własny cień.
  • (Jerry czasem próbował - chwytać własny cień, za rękę. Dawno, dawno temu, gdy był tylko bardzo smutnym dzieciakiem zostawionym zupełnie solo. Musiał wyrżnąć się w tej pogoni parę porządnych razy – o nieustępliwą, kpiącą z niego twardość asfaltu, żeby przeszły mu podobne pomysły, zastąpione sztucznym uwielbieniem dla własnej samotności).
Więc Jerry jakoś pogodził się z jego upływem - skoro i tak nie mógł nic z nim zrobić (zatrzymać – jak czyjś puls, gdy się rękę trochę dłużej zaciśnie na tchawicy, albo przetrącić – celnym kopniakiem stopy uzbrojonej w podkuty blaszką, wojskowy but). A już na pewno przestał się z nim tak szarpać.
No, i skoro czas był jak szczyny – po prostu pilnował, żeby często umywać myć ręce.

Szczerze?
Nie miał pojęcia, ile mu dano na tym świecie (nie dupy, i nie w zęby, ale – ile jeszcze lat). W miejscach jak to, które nazywał domem – jak każdy dzieciak z patologicznej trudnej rodziny krzywiąc się z tym słowem jakby wypluwał muchę, przez przypadek wciągniętą do ust wraz z powietrzem – naprawdę nie znało się dnia, ani godziny. Człowiek był człowiekowi wilkiem, a każdy przyjaciel mógł okazać się Brutusem.
Gdyby Jericho potrafił haftować, wydziergałby sobie te mądre słowa na makatce i powiesił nad drzwiami w salonie. Tym, do którego wchodziło się prosto z ganku – bo Jericho nie było stać na korytarz, a jedyny przedsionek jaki miał, miał w sercu, nieregularnie zalewany krwią, bo ostatnio chyba nabawił się jakiejś jebanej arytmii.

Styczeń dojebał. I grudzień też. Słowem więc – zima mu dopierdoliła. Zmartwień, zmęczenia, problemów. To nie tak, żeby kiedykolwiek był od nich wolny – jakby się zastanowić, Jerry zaczął się martwić zanim nauczył się chodzić – ale teraz piętrzyły się jak zwłoki w masowej mogile. Zara i jej fanaberie, młody i jego upierdliwe nauczycielki ze szkoły, jego młodszy brat, i starszy brat, i wszyscy ci, których braćmi nazywał mimo braku faktycznych więzów krwi, którzy niby tak go kochali, a i tak nie chcieli się go słuchać.
Jakby się nad tym dobrze zastanowić, z całej tej gównażerii posłuchał go tylko Cotton Cockburn. I, za jerychową instrukcją, polazł w miejsce, w którym na następny dzień znaleziono trupa. Ale nie Cottona. Bo Cotton zniknął.
Zresztą nie on jeden. Ale tak samo – Jerry mógł się założyć – jak znikali zwykle wszyscy chłopcy z South Parku: z nieswoją kasą za pazuchą i podwiniętym ogonem.
Dlatego też Cel Tradat faktycznie niedawno wysłał kogoś do Yosefa na… Yyy… Obserwację. I już nie dramatyzujmy – koleś miał raptem dwadzieścia lat, i może był wysoki, ale do karka było mu daleko. Wtedy Jericho nie chciał przecież Sadlera zabić.

A teraz?
To jest, kiedy gnojek wjebał mu się do domu wymachując gnatem?
Jericho trochę się przestraszył – więc drgnął na kanapie, na której przed chwilą pił piwo i wylizywał opuszkiem palca okruszki z paczki po nachosach (double cheese and XXXtra hot jalapenos!). Ale z niej nie wstał. Jak to szło, to o czasie? Że nie znało się godziny, ani dnia?
Zadarł głowę.
- Ręce ci się trzęsą, młody – Bardziej niż strach, poczuł ulgę. Razem z ulgą, pewne obrzydzenie względem samego siebie. Ale to akurat czuł tak często, że już się przyzwyczaił. Pociągnął nosem – Przyszedłeś mnie zabić, czy przestrzelić sobie stopę?

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Nie miało znaczenia czy słowa kryły za sobą jakikolwiek sens - ważne, że i s t n i a ł y. I utwierdzał się w tym przekonaniu z każdym razem, kiedy próbował czytać Wielką Literaturę, jakiej jego prosty umysł nie potrafił przetrawić - kiedy literki zamieniały się miejscami tworząc z imponującego wyrażenia językową kalkę, której wypowiedzeniem można było się zachłysnąć, kiedy czytał jedno zdanie w kółko, raz powoli, raz bardzo szybko, jakby wierząc, że w ten sposób będzie miało więcej sensu, kiedy z każdym kreślonym drżącą ręką podpisem nachodziły go te same zmartwienia o to, czy w ogóle rozumie, co właśnie podpisuje. Puste wyrazy, to kara, tamto upomnienie, tam zawiadomienie; to nie miało sensu, a jednak istniało, podobnie jak on istniał, choć doszukiwanie się w tym jakiegokolwiek celu uznał już dawno za kolejną łamigłówkę, na której rozwiązanie był zbyt głupi.
Tłumaczenie się głupotą na ogół szło mu bardzo dobrze - choć rzadko kiedy przyznawał się do niej na głos, w sposobie myślenia ukuł już sobie bardzo dokładny wzór na usprawiedliwienie swoich poczynań. Nie umiem inaczej, jestem na to za durny. Nie umiał inaczej, na trzeźwo, bez nałogów, na niechwiejnych nogach, o pustym nosie i pełnym spojrzeniu (chociaż raz przy takim rozłożeniu sił), z jednym mądrym słowem zamiast tony gówien, kurew i pierdolenia - chociaż zawsze mówił dzień dobry na klatce, bo tak nauczył go ojciec. Przez większość czasu czuł się tak jak w dzieciństwie, jak przytępawe dziecko, któremu nikt nie potrafił (nie chciał?) wytłumaczyć najbardziej podstawowych rzeczy, zasad i reguł; takim, które nie zgłaszało się do odpowiedzi, a wywoływane wolało milczeć i dostać lachę niż próbować w jakiś sposób tłumaczyć się z faktu, że b i d wyglądało tak samo, a d i t brzmiało tak samo, i że nigdy nie wie czy czytać c jako k czy jako s, a iks i igrek w matematyce miały dla niego tyle sensu, co ten chiński, który wybrał w gimnazjum jako drugi język, co - swoją drogą - pewnie było jakąś wysublimowaną formą autoagresji.
W końcu o ile w krzywdzeniu innych miał wiedzę głównie (nie tylko przecież - wszyscy mieli swoje grzechy) teoretyczną, o tyle prawie nikt nie potrafił pogrążyć go lepiej niż on sam właśnie; własną ciężką od myśli głową i zaciśniętą złością pięścią - tą, którą podobno powinno się bić w pierś, uznając własną winę. Yosefowi zaś z natury bliżej było do samobiczowania niż do uznania własnego błędu; do kreowania tych głupich w y m ó w e k, na które niejeden parsknąłby śmiechem, gdyby tylko potrafił dobrać się do jego myśli (przez całe życie miał paranoję na punkcie takiej możliwości; w pewnym momencie paranoja miała nawet imię, nazwisko i pewnie wystarczająco mocy, żeby dociśnięciem palca przestrzelić mu bok na wzór jezusowego stygmatu).
Ten pistolet był sam w sobie kolejną wymówką, kolejnym nadinterpretowanym przyzwoleniem: żeby wyjść, żeby pójść, żeby przyjść, żeby stanąć tu, gdzie stał - półtora metra od pożółkłej ściany, może trzy kroki od oparcia kanapy, a to wszystko nawet nie w swoim mieszkaniu - miał jakiś powód: no... broń miał, a broń nie leży po to, żeby zbierać kurz, tak? Broń i złość - tylko te dwie rzeczy chciał teraz eksponować (przed sobą i przed światem, który zamknięty był w tej chwili w czterech ścianach), wypinając się na całą resztę, próbując projektować własny strach na cudze policzki.
Problem w tym, że jakoś nie bardzo mu to wychodziło.
I to tylko sprawiało, że nakręcał się bardziej: bo mógłby być takim Cel Tradatem, pijącym piwsko, kiedy ktoś mierzy mu lufą w skroń (albo przynajmniej gdzieś w jej okolicy), a musiał być tylko głupim Yosefem, który naciągał na głowę kaptur i przyspieszał kroku, idąc samemu ciemnymi ulicami South Parku. I to było niesprawiedliwe; tak k u r e w s k o niesprawiedliwe, że jego uwagę o trzęsących rękach, zaczęło nim telepać jeszcze bardziej i nie wiedział już czy to doprowadzone na granicę spięciem mięśnie okazywały w ten sposób swój bunt, czy może jednak ta złość, dla której nie potrafił znaleźć ujścia, czy jeszcze inaczej - ten dopalacz, którym zaciągnął się przed chwilą.
- Kur-rwa - sapnął tylko, kręcąc głową i uśmiechając się gorzko bardziej do siebie niż do niego. A jednak nie opuszczał broni, nie odsuwał się; tym bardziej nie kierował do wyjścia. Przez chwilę nie mógł wydusić nic innego, pozwalając jadowi zebrać się pełniej w gardle przed splunięciem. - Mógłbyś chociaż podnieść dupę? - Jeszcze dodaj proszę - skrytykował się w myślach, odczuwając nagle z przerostem cały absurd tej sytuacji. - Nie przyszedłem tu cię zabijać, nie chciałem zabierać dzieciakowi ojca - miał nadzieję, że Jericho nie dostrzegł, jak wiele wysiłku kosztowało go sklejenie jakiegokolwiek zdania, ale przecież słowa nie musiały mieć sensu. To tylko słowa. - Ale teraz myślę, że, kurwa, lepiej chyba NIE MIEĆ STAREGO NIŻ MIEĆ ZA NIEGO TAKI KAWAŁ... JEBANEGO... CHUJA - ostanie słowa wypluł z żarliwością, cały czas starając się w międzyczasie uspokoić drżenie dłoni. Czuł tak dużo, że w środku wszystko musiało skleić mu się w jedną lepką papkę, nie do odróżnienia. Pociągnij za spust. To kosztowało przecież tak niewiele; nie wiadomo czy ta broń w ogóle była załadowana. Była, nie była? Może powinien pozwolić zadecydować temu pierdolonemu Losowi? Tylko raz. Raz.
Dwa.
Trzy.
I... nic.
Nacisnął jeszcze raz.
I jeszcze raz.
I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze - i za każdym razem zgodnie nic się nie działo.
A jego ręce trzęsły się jeszcze mocniej - tym razem ze złości na siebie.

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Dlatego też Jerry nigdy niczego nie podpisywał. Ani różnorakich pism urzędowych adresowanych bezpośrednio do niego, ani też wezwań do zapłaty, które, niczym wygłodniałe, gończe psy, szukały jego ojca albo starszego brata (tego, który nie wypierdolił do Tacomy, i nie wiódł układnego, wygodnego życia pod uprzywilejowanym adresem strzeżonego osiedla, i zamerykanizowanym, nie-romskim aliasem), a znajdowały samego Jericho - jakby zwabione nazwiskiem, i zapachem tej samej krwi płynącej w żyłach.
Nawet dokumenty z wywiadówek podsuwał do sygnatury Zarze; w końcu była matką, a przecież matki były od tego, żeby zwalać na nie winę za wszystko co najgorsze, i przerzucać odpowiedzialność za to, co się samemu spierdoliło po całości.
I jeśli komuś coś przekazywał - swoją szczuplutką wiedzę o kimś czy czymś-innym, albo jakąś potencjalnie przydatną informację - to też wolał robić to tylko ustnie, upewniając się, że słuchacz wszystko sobie zapisał, ale nie charakterem jerychowego pisma. Im mniej Cel Tradat mógł zostawiać po sobie śladów, tym lepiej. W końcu nie wiedział, kiedy i w jakim kontekście - w mniej, lub bardziej odległej przyszłości - mogłyby one zostać wykorzystane przeciwko niemu.

Pod warunkiem, że przyszłość w ogóle istniała.
Zważywszy na położenie, w jakim się aktualnie znalazł - powoli odstawiając piwo na blat niskiego stolika, którego nazwa sugerowała, że powinien głównie mieścić na sobie filiżaneczki kawy, no ale chyba, kurwa, nie w South Parku - możliwe, że nie.
- I co, jeszcze może paść przed tobą na kolana? - Zdążył zapytać, nim roztrzęsiony przed nim dwudziestolatek nie rozpędził się w galopie przekleństw i pogróżek - gonitwie w rytm poszczękującej w jego dłoni spluwy.
Na początku wyglądało to tak, jakby się wahał albo żartował.
Z każdą kolejną chwilą jednak - co za, kurwa, absurd! - skala żartu zdawała się zawężać.

Świat - ten sam, który dla Yosefa zaczynał się teraz jedną ścianą, kontynuował w dwóch kolejnych, i kończył na czwartej - dla Jericho sprowadził się właśnie do bliźniaczych okienek chłopięcych źrenic. Wielkich tak, że prawie nie zostawiały miejsca na tęczówkę - jedynie jakieś jej wspomnienie, albo zapowiedź; trochę, jakby odgrażała się niczym chłopaki z osiedla w swoim brzydkim, amatorskim graffiti: "Kiedyś tu była" i "Jeszcze tu wróci". Ale teraz jej nie ma. No, tęczówki, znaczy się. Jest tylko pustka dwóch bezdennych okręgów, i zamknięte, w tych okręgach, jerychowe życie.
Jeśli była to jego ostatnia myśl, to trochę smutno - ale Jerycho skonstatował zwyczajnie, że może to dobrze, że odstrzeli go akurat Sadler.
Taka śmierć byłaby o ciut mniej anonimowa, niż gdyby przyszedł po niego jakiś, nasłany przez nie-wiadomo-kogo, i nie-wiadomo-skąd, morderca na zlecenie. Może tak właśnie było z Parole Joe? Jeśli owszem, to Jerry nawet by mu współczuł (aktualnie jednak, zadarłszy głowę, nie miał jakoś czasu współczuć nawet sobie). W każdym razie, nieanonimowa śmierć - taka z rąk przyjaciela kogoś, kogo się znało - wydawała się mieć jakąś, choćby, namiastkę znaczenia.
Poza tym mówcie co chcecie, ale Sadler, nawet jako młodociany morderca na sekundę przez wydaniem wyroku (na Jericho - jeśli zamierzał go zajebać, i na samego siebie - bo w ten sposób, z pistoletem wypacykowanym odciskami jego palców jak stara dewotka w niedzielny poranek, sprowadziłby na siebie przynajmniej kilka lat w pierdlu, a dla takich jak on kilka lat w pierdlu równało się zwykle brakowi przyszłości), był całkiem uprzejmy. A Jerry to lubił. Pamiętał, jak się wkurwił na Cockburna za brak "dziękuję" w sentencji. Poza tym sam uczył Elvisa, żeby ten witał się z sąsiadami, i pytał starszych od siebie, czy im nie ponieść zakupów, i różne takie.
Przecież nawet w światku taki, jak ten w South Parku, można było być kawałem chuja, i jednocześnie przyzwoitym człowiekiem. Prawda?

Miał nadzieję, że tak. Możliwe jednak, że nie dane było mu się już dowiedzieć, bo -
  • Nie zacisnął powiek.
    Wszystko w nim wydarło się, że powinien, ale jakiś żałosny ochłap dumy nakazał mu rozewrzeć oczy szerzej, i nawet się wyprostować.
    Ktokolwiek miał go potem zdrapywać z brzydactwa okleiny za kanapą, jakiś policyjny koroner czy inny chuj, przynajmniej, robiąc te wszystkie swoje pomiary i inne rzeczy, które gliny zawsze robiły w serialach, zobaczy, że Jerry umarł honorowo. Jakby skakał do wody, albo w ogień. Bez lęku.
Sadler pociągnął za spust, Jericho wziął ostatni wydech.

A potem wypuścił powietrze.
I zdawał wypuszczać je z siebie coraz bardziej z każdym, żałosnym, dziewiętnastoletnim szarpnięciem za spust. Przy czwartym albo piątym razie brunet poczuł, że chyba nie ma już w sobie żadnego powietrza. I zaczął się śmiać.
Najpierw jednym, krótkim szczeknięciem.
Zaraz - dość upiorną salwą jękliwych dźwięków.
Poczuł mrowienie w palcach, łopot serca, które chciało chyba zerwać się do lotu - przez gardło albo przez dupę, cholera wie, co takie serce zrobi, jak dostanie skrzydeł, uderzenie gorąca wlewającego się w policzki od wewnątrz.
Chwilę później zorientował się, że wstał, i jednym ruchem ręki wybił dzieciakowi gnata z dłoni, a teraz wykręca mu ramiona do tyłu, palcami oplótłszy nadgarstki.
- Czy ciebie kurwa - Chyba nadal się śmiał, ale na jarzmie zrobiło mu się jakoś dziwnie mokro - Bóg opuścił, Sadler!? Kurwa!
Dopiero kiedy docisnął go do przeciwległej ściany, koło okna - i zorientował się, jaki Yosef jest, w gruncie rzeczy, kruchy i mały - uświadomił sobie, że może łatwiej byłoby mu umrzeć. Bo żyjąc nie za bardzo wiedział, co z Sadlerem zrobić - a przecież nie będzie go tak trzymał do końca jebanego świata?

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Nie chciał przecież go zabić.
Nie, nie, nie, wcale nie - zastraszyć, tak. Zranić? Może. Nie zabić; czy pociągnąłby za ten spust, gdyby naprawdę wierzył, że pistolet był naładowany? Z drugiej strony - czy pociągnąłby wiedząc, że nie był, narażając się świadomie na to gorzkie upokorzenie, które do pary ze złością wykwitło mu na uszach palącym gorącem? Każda myśl wydawała mu się luźna jak byle nitka rzucona w sieć innych nici - nie sposób było dotrzeć do odpowiedniego kłębka, bo wszystkie były w tak samo nijakich odcieniach beżu i szarości; identycznie cienkie, nieuchwytne, splątane i giboczące się na boki ponad jakąś przepaścią, której dna nie dało się zbadać gołym okiem - a on był niezwykle zdeterminowany, aby nie nastąpić na nie przypadkiem i przekonać się na własnej skórze. I bez podobnej terapii szokowej wiedział, że ma przesrane.
Czemu chciał wystrzelić i - jednocześnie - czemu wciąż próbował naciskać ten spust, i naciskał go ciągle, i ciągle, i ciągle, i jeszcze raz, choć bardziej machinalnie niż świadomie, bo świadomość ulatywała gdzieś z każdym kolejnym odgłosem wydawanym przez Jericho, z którego dawno już zsunął spojrzenie, żeby ulokować je w lufie pistoletu, zupełnie jakby to miało coś zmienić, naładować go albo wyciąć z całej tej sceny, żeby można było udawać, że to wszystko wcale się nie stało, że przyszedł zapalić w oknie albo usadzić tyłek na tej zapchlonej sofie i zwilżyć gardło zimnym piwskiem?
Nie zorientował się nawet, kiedy Jericho zaczął się śmiać - perfidnie i otwarcie, kpiąc z jego złości, w wyrazie której był blisko ciśnięciem tym jebanym pistoletem o podłogę, czego jednak zdążyć nie zrobić, bo równie niespodziewanie, co oczekiwanie (wiedział przecież, do czyjego mieszkania przychodzi), to obca dłoń wytrącała mu tę broń z rozluźnionego już przesadnie uścisku dłoni i ten gest rozproszył go tak bardzo, że Cel Tradat nie musiał się wcale jakoś specjalnie wysilać, bo Yosef doskonale czuł, jak drżące z gniewu, strachu albo przesilenia nogi na dobre mu miękną, a gwałtowne zmęczenie prześcigowuje się z rozchodzącym się po ciele w błyskawicznym tempie napięciem.
- PUŚĆ MNIE, KURWA! - zdążył zażądać jeszcze zanim ostre szarpnięcie bólu, ścielące sobie (nie)wygodnie miejsce gdzieś między nadgarstkami a łokciami, wysłało mu jednoznaczne ostrzeżenie przed rychłym spotkaniem ze ścianą, którą jego mózg na moment błędnie zidentyfikował jako napastnika samego w sobie - bo jak inaczej wytłumaczyć te usilne próby odepchnięcia się od niej nogami, skoro korzystanie z dobrodziejstw posiadania dwóch, całkiem sprawnych dłoń zostało mu na moment odebrane?
Zignorował to retoryczne pytanie, które zostało mu wyplute wprost w ucho - nie do końca wiadomo czy dlatego, że uparł się na pokazanie Jerichowi, jak bardzo ma go gdzieś, czy może z takiego powodu, że mało co - poza własną emocjonalną erupcją - teraz do niego docierało.
- PUŚĆ MNIE W TEJ CHWILI, BO PRZYSIĘGAM… KURWA, PRZYSIĘGAM, ŻE NASTĘPNYM RAZEM TEN JEBANY GNAT BĘDZIE NAŁADOWANY, SŁYSZYSZ? P U S Z C Z A J M N I E, ALBO… KURWA MAĆ - wyrzucał z siebie, z trudem siląc się na stworzenie przejrzystego komunikatu, który miał poinformować Cel Tradata, że to nie on - Yosef, znaczy się - miał w tej sytuacje przesrane. Nieważne, że wszelkie dowody stanowiły inaczej.
Na szczęście, zanim zdążył połamać sobie nogi o ościenny tynk, udało mu się wreszcie prawidłowo zidentyfikować napastnika (czy w ogóle mógł go tak nazwać, biorąc pod uwagę, że to on zaczął?), także zamiast w dalszym ciągu rzucać się o ten osrany kawał betonu, przesunął wreszcie ofensywę na Jericho, próbując uparcie skopać go w łydki i - co ważniejsze - kolana, co może nie było stuprocentowo pewnym sposobem na znokautowanie typa, ale mogło chociaż odrobinę z n i e c h ę c i ć go do zaciskania tych swoich łapsk na sadlerowych nadgarstkach.
- CHUJU… PIERDOLONY! - klął dalej, ewidentnie nie potrafiąc ugryźć się w język chociaż na krótką chwilę, jednocześnie szamocząc się jak gówno w betoniarce, usilnie walcząc z jerichowym uściskiem, próbując jakkolwiek go rozluźnić i nagle zapominając chyba o wszystkich zasadach samoobrony w takich sytuacjach - głupio przemknęło mu przez myśl, że Jerry musiał być niezwykle zawiedziony, widząc, że Yosef z tych jego nauk ulicznego życia w istocie niewiele zapamiętał. Jednak, jak się okazało, zawziętość, wewnętrzny (i zewnętrzny) chaos i determinacja i coś do wciągnięcia nosem jakoś się opłaciły, na tyle mocno, żeby umożliwić Sadlerowi wyswobodzenie nadgarstków na chwilę, w ramach której zdążył odwrócić się gwałtownie twarzą do Jericha i - niewiele myśląc - wymierzyć mu cios zaciśniętą pospiesznie pięścią prosto w szczękę.
Zamarł na krótki moment - wpatrując się w niego wielkimi oczami, tak jakby sam był zaskoczony, że istotnie t o zrobił, ale zaraz przypomniał sobie o języku w gębie, bo - niezważając na fakt, że właśnie popełnił kolejną, żałosną głupotę - to chyba było mu za mało.
- GDYBYŚ SIĘ, KURWA, BAŁ WYPUŚCIĆ Z DOMU WŁASNĄ SIOSTRĘ, TO MOŻE BY CI SIĘ COŚ W TYM ŁBIE PRZEJAŚNIŁO WRESZCIE, TY JEBANY, PIERDOLONY… - musiał zachłysnąć się powietrzem, bo nie było dane mu skończyć - zamiast tego automatycznie wymierzył pięścią do kolejnego grzmotnięcia… ale czy taka doza szczęścia nie byłaby już przytłaczająco podejrzana?

k#1
1 - nie udało się uwolnić ani go skopać porządnie, ech
2 - udało się go skopać trochę, ale nie udało się uwolnić
3 - udało się go skopać fest, ale nie udało się uwolnić
4 - udało się go skopać i uwolnić ręce
5 - udało się go skopać, uwolnić się i spierdolić kawałek nawet

k#2
1 - nie udało się trafić (im t r a g i c)
2 - udało się trafić, ale nie jakoś super mocno
3 - pierdolnąłem .

=4, 2

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

18+, głównie język!

Bo miał we łbie, kurwa, nie motek wełny, a jakieś rozgotowane spaghetti - takie pewnie, jakim młody Marshall Bruce Mathers III rzygał sobie na sweter w klasycznym już utworze, którym przetarł sobie drogę na szczyt muzycznej popularności, i którego smarkacze jak Sadler, choć urodzone trochę po latach największej świetności Mathersa, uczyły się na pamięć, by go potem seplenić do siebie nawzajem na odrapanych trzepakach, owijając chuderlawe szyjki łańcuchami z taniego aluminium i czując, że ktoś je wreszcie rozumie.
Z każdym kolejnym słowem i gestem dzieciaka, jego dwudziestosześcioletni przeciwnik z ostatniej łapanki (bo przecież na tego typu bitkę Jerry nie pisał się dziś dobrowolnie - ot, tylko siedział na ohydzie swojej kanapy, pakując w siebie arsenał cukru i pustych kalorii, ciesząc się chwilą spokoju i nie zakładając rychłej potrzeby wdawania się w bójkę) coraz bardziej rozumiał, że z trzeźwością Yosef wyminął się w progu. Pewności zaś nabrał, kiedy gówniarz rzucił się z pięściami na ścianę, w łopocie rozmachanych dłoni i akompaniamencie mało zbornych pogróżek i wiązanek.
W pewnym sensie Jerry żałował, że sam jest teraz tak boleśnie trzeźwy. Jeden czy dwa browary dawno przestały mu wystarczać, żeby poczuć cokolwiek innego (jakiś przyjemny luz w ciele, przypływ energii, zawrót w zajętej zmartwieniami głowie choćby), niż tylko lekkie parcie na pęcherz. W South Parku, jeśli wiedziało się dokąd pójść, piwo było prawie tak samo tanie jak woda, i zdecydowanie czystsze od tego, co lało się tutaj z kranów.
Gdyby, w każdym razie, miał bardziej w czubie, albo w nosie, pewnie wpadłby w szał podobny do yosefowego, rzucając chłopakiem o meble i posadzkę z wirtuozerską fantazją, prędkim refleksem i tą szczególną frajdą związaną ze zrobieniem komuś krzywdy, której nie dało się odnaleźć nawet grając na automatach w Add-A-Ball. Niestety, ponieważ Yosef się z wizytą nie zapowiedział, Cel Tradat nie miał szansy żeby się przed ich małym, bolesnym randez-vous, porządnie nastukać. Odruchy miał więc nadmiernie przytomne, i spowolnione wyrzutami sumienia - bo Sadler był mniejszy, i młodszy, i chudszy (i Jerry, k i e d y ś zwykł mu ufać).
  • Okazywało się jednak, że darł się i kopał jakby był starszy, i większy niż w rzeczywistości. I jakby zupełnie postradał nie tylko rozum, ale i wszelką logikę podpowiadającą, że z Jericho lepiej jednak nie zadzierać.
- For fucks' sake, Sadler! - Dostał w kolano, w którym u Jericho od lat waletował niedoleczony, młodzieńczy reumatyzm (wilgoć, jakiej w domkach takich jak jego nie dało się nigdy zwalczyć do reszty - bo zawsze zdołała się gdzieś zakocić, czając pod oślizgłym brzeżkiem sypialnianej tapety, pod wzdętym linoleum w łazience, albo za zapowietrzonym kaloryferem, nie była w tej kwestii szczególnie pomocna), i na moment stracił zarówno równowagę, jak i czujność. Przygiął się w pół, a potem dostał w pysk - raz, i drugi, pierwszy przyjąwszy z zaskoczonym, niedowierzającym "oh?!", wypchniętym z gardła wraz z mgiełką śliny i ciepłym pływem powietrza, drugi zaś już bez niespodzianki - POJEBAŁO CIĘ! - To już nie było pytanie, jak wcześniej, tylko stwierdzenie faktu, wzniecające w ciele Cel Tradata gotowość i gniew.
Argument o siostrze pewnie nawet by go przekonał, gdyby nie to, że siostra Jericho od lat puszczała się wypuszczała się z domu sama. No, ale Aza była specjalnym przypadkiem - starsza od Jerry'ego o całe pięć minut - nigdy nie miała skrupułów, by rwać się na wolność, czemu wyraz dała nawet pchając się z matczynego łona przed bratem, który miał być starszy od niej, ale finalnie wyszedł na świat jako ten młodszy - Wara ci od mojej siostry! Tfu! Kurwa!

Brunet poczuł, jak na kancie szczęki kwitnie mu coś, co jutro miało nabrać barwy błękitu i fioletu, ale na razie było po prostu boleśne i żywo-czerwone. Zaskoczyło go, że chłopak w ogóle trafił, i że trafił tak mocno. Całe, kurwa, szczęście, że nie miał na sobie jakiegoś kastetu albo chociaż pierścionków zamówionych na SHEIN, bo - słowo honoru - rozciąłby mu skórę (a Jerry nie miał czasu i siły na wożenie się po jakichś pierdolonych SORach). Łypnął okiem za bronią - odkopaną daleko, ale nie na tyle, by Yosef jej nie dosięgnął, gdyby na przykład przyszło mu do głowy rzucić się teraz w jej stronę. No i okay, Jericho może wiedział, że spluwa jest pusta, ale nadal jakoś nie marzyło mu się dostać po łbie rękojeścią.
Uniknął kolejnego kopniaka, klinując stopę Yosefa własną, i złapał go dużo niżej - w wąziutkiej, łykowatej talii - a potem po prostu runął z nim na ziemię, uznawszy, że tak chyba będzie najszybciej. Obił sobie kolana i lewą piszczel, ale odniósł względny sukces - siadając gówniarzowi na biodrach, z dłońmi wpijającymi się w jego nadgarstki, i mgiełką śliny bijącą z ust jak woda w zraszaczach we Fremont w ładny, lipcowy poranek (tutaj nikt się ze zraszaczami nie pierdolił, bo to był dodatkowy koszt, a wszystkie trawniki i tak pozdychały na amen podczas tej fali upałów w dwutysięcznym osiemnastym). Przyszpilił ręce Sadlera do podłogi.
- Ty kurwo mała, dziwko pierdolona! Uspokoisz się?! - Jeszcze nie słabł zupełnie, ale poczuł się idiotycznie zmęczony - O co tobie, kurwa, chodzi?!
Albo naprawdę nie wiedział, albo nie myślał, że Yosef tak się przestraszy tamtego, nasłanego mu przez Cel Tradata na próg, sukinsyna. Bo czego?
Przecież Jerry nie chciał go skrzywdzić tak samo mocno, jak Sadler nie chciał Cel Tradata zabić.
Podobno.

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Pojebało go? Tak, całkiem możliwe, że go pojebało.
Każdy mięsień w jego ciele grał sobie według własnego upodobania, ruchom daleko było do skoordynowanych i przemyślanych - wybuchały raczej sekwencjami, jak te fajerwerki, co lecą salwą jedna za drugą, żeby rozświetlić sylwestrowe niebo i choć zatruwały atmosferę w podobny sposób, daleko im było do zapierania tchu w piersiach namolnych gapiów - jedyne, co po sobie zostawiały to nierówne odgniecenia na skórze (swojej, cudzej, nieważne). Mięśnie i myśli, na co dzień zintegrowane ze sobą przynajmniej w teorii, teraz grały każda w swojej bańce, a on łapał się na tym, że robił to, czego nie chciał i myślał rzeczy, które nie miały odzwierciedlenia w teraźniejszości; poprawka: łapałby się, gdyby potrafił nadążyć za akcją, którą sam napędzał - a jednak działał mimowolnie, choć świadomie (jak to w ogóle było możliwe), jednak zrobił to naprawdę; naprawdę go uderzył, naprawdę czuł się podle, naprawdę nie mógł powstrzymać się od wiktymizacji siebie samego, naprawdę wierzył, że jest ofiarą, a jednoczesne bycie agresorem kwalifikował jako smutny przymus: nie mógł przecież się dać, nie był babą.
Jesteś mężczyzną i musisz mnie chronić, Yoyo - powtarzała mu matka, mydląc szamponem jego włosy, kiedy siedział skulony w prysznicowym brodziku; ale nie umiał wtedy jej chronić, tak jak teraz nie potrafił ochronić siebie. Przed Jericho? Nie, raczej przed własnym umysłem, plotącym gęsto koneksje z przeszłością, do której nie chciał wracać, ale której nie potrafił odpuścić, bo była jak ta blizna, pozostawiona mu na biodrze przez Bruce’a: trzy pierwsze litery imienia, dwie spółgłoski i jedna samogłoska - wystarczająco dużo niedopowiedzeń, żeby móc nawijać je na włóczkę pijackiej głupoty czy idiotycznego wyzwania, ale jednocześnie obciążająco dużo dowodów na to, że wyssane z palca legendy o jego skrajnej tępocie pozostawały w istocie tylko marną historyjką, która miała za zadanie odwrócić uwagę tych wszystkich ludzi, z którymi sypiał od faktu tak żenująco prostego, jak oznajmienie światu, że był słaby. Że nie dał rady uchronić matki, nie dał rady uchronić rodzeństwa - kurwa - nawet siebie nie dał rady uchronić, pozwalając cudzym palcom ciągnąć się za włosy prosto w dół, twarzą do ziemi; że b a ł się i bał sie tak często, i mocno, że to nie był sposób, w jaki powinien bać się mężczyzna, tylko jakaś jego nędzna podróbka, jakaś pokraka, którą można szarpać za koszulkę i uderzać o ścianę albo o podłogę.
Zanim dotarło do niego, że leci, zdążył już uderzyć potylicą o spróchniałe panele jerichowego mieszkania; poczuł, że kręci mu się w głowie, że robi się niedobrze, że ból wysyła nieśmiałe impulsy do odpowiednich neuronów (przytłumionych tym wciągniętym syfem: trutką na szczury albo paliwem rakietowym), że zorientował się, że jest w pułapce dopiero kiedy sytuacja była patowa jak zawsze, kurwa, jak zawsze, gdzie ten pierdolony instynkt samozachowawczy, kiedy jest potrzebny, że nagle nie może się ruszyć, że coś ktoś napiera mu na biodra, że czyjś uścisk krępuje mu ręce, że ktoś na niego krzyczy - k t o ś, bez imienia i bez nazwiska; tylko migająca sylwetka każdej osoby, której twarz mógłby przyszpilić teraz w miejscu lica Cel Tradata - i nie, nie było wiele takich osób, ale przez ten jeden moment korzystniej zdawało się przyjąć technikę generalizowania, bo kierunek, w którym pędziły jego myśli był przecież bardzo specyficzny, bardzo konkretny, miał silnie zarysowane kości policzkowe i ciemne oczy, tak jak Jericho, i był od niego sprytniejszy i bardziej zaradny, tak jak Jericho, i też miał w rękach więcej siły niż on, tak jak Jericho, i - kurwa - każda kolejna sekunda w tym stanie, w tej pozycji, w tej nieskończonej bezradności, powtarzała tylko na zapętleniu: tak jak Jericho, zanim niespodziewanie narracja nie przykuła się w gwałtowne: tak jak Bruce, które sprawiło, że nagle zabrakło mu tchu, tak jakby Cel Tradat siedział mu na klatce piersiowej i dociskał tchawicę z całej siły tak jak Bruce, i czekał aż straci czujność, aż zemdleje i odpłynie, i czekał na to z takim zacięciem, tak bezwstydnie i perfidnie, i z uśmiechem też zupełnie bezwstydnym, i z głupim tekstem cisnącym się na usta, i z tą chorą satysfakcją bijącą ze spojrzenia i... już nie wiedział, co było tylko jego wyobraźnią, a co rzeczywistością.
Ale wiedział jedno: wiedział, że był w potrzasku.
- P-puść mnie, Bru... Jerry, p-puść mnie, słyszysz? PUSZCZAJ MNIE, SŁYSZYSZ?! - Wciąż brakowało mu oddechu, słowa zapadały się razem z głosem, poczuł, że zaczyna drżeć; nie - trząść się (nienawidził się trząść) i to trząść się tak mocno, tak nieskoordynowanie, że nawet uchwyt Jericho w nadgarstkach nie był w stanie powstrzymać ich od telepania, a on przecież telepał się wciąż i to było takie upokarzające, i czuł się tak bardzo przegrany, i p r z e r a ż o n y - i to było najgorsze, bo przerażony tracił poczucie realności, tracił kontakt, tracił wątek, zapętlał się - i to właśnie musiało wydarzyć się także teraz, bo nie miał tchu i nie miał siły, a mimo to był gotowy zedrzeć sobie doszczętnie gardło. - P-puść mnie, P-PUSZCZAJ MNIE TY PEDALE, PUŚĆMNIEPUŚĆMNIEPUŚĆMNIEPUŚĆMNIEPUŚĆMNIEPUŚĆ... - zafiksował się, nie potrafiąc nagle zmienić tej zaciętej płyty i już nawet nie szamotał się, nie szarpał, nie próbował się pozbyć Jericha, odsunąć go od siebie, zamachnął się na niego; nic: tylko te dwa słowa, stapiające się w jedno, nieskończenie długie, rozmemłane, powtarzane głośno i uparcie, nie bacząc na chrypkę w zapadającym się głosie ani na łzy gromadzące się żałośnie gdzieś w kącikach oczu nie płakał, nie mógł płakać, nie wolno mu było płakać, nie płakał przecież nigdy; nigdy nie płakał przy Jericho, choć płakał już przez Jericho.

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Gdyby Jericho miał jakikolwiek wgląd w chaos kwitnący teraz pod sklepieniem chłopięcej czaszki - owszem, jak fajerwerki, albo jeszcze bardziej: jak kwiaty, te dziwne, pstrokate i strzeliste, które chłopcy jak oni (wysmagani deszczem, wykarmieni mrożonymi goframi i sporadycznym, ohydnym jajkiem na miękko przesmażonym na starym tłuszczu, slushies z 7Eleven i wszechobecnym niedojadaniem), oglądali co najwyżej w przedwcześnie przełączanych, przyrodniczych programach w śnieżącej telewizji - może nawet zapałałby do Sadlera pewnym szczególnym rodzajem empatii. Zrobiłoby mu się trochę smutno - nad losem chłopca rozmiotanego pomiędzy dwoma krańcami szerokiego spektrum, z wolą i niewolą patrzących na siebie nawzajem z dwóch przeciwległych jego krańców. Yosef musiał być zmęczony tą ciągłą przepychanką chciałem i nie chciałem, tym brzydkim tańcem dwóch skrajnych instynktów. Za dzieciaka Jerry często czuł się w taki sposób wówczas, kiedy ojciec wsadzał go na karuzelę - tę dla dużych dzieciaków, nie dla smarkaczy, i kazał mu siedzieć dzielnie i się nie mazać. Jak kto?
No, jak baba, a jakże. Albo jak jego siostra - starsza o parę minut - której nie wolno było na tę samą karuzelę włazić, bo była dziewuchą. A Jericho nie był dziewuchą, więc mógł.
Cała ironia polegała na tym, że Aza dałaby się pokroić za jedną przejażdżkę na tym mechanicznym potworze, który dziesięcioletnie ciałka wyrzucał w powietrze i kazał im opadać w błysku neonów, jazgocie muzyki, pędzie powietrza liżącym kolana i gwiżdżącym w bezbronność uszu. Jerry za to oddałby życie, żeby z tegoż monstrum zleźć. Ale nie złaził, bo tata patrzył - a na pewno skrzywiłby się, i odwrócił wzrok, gdyby Jerry nie udowodnił, że ma jaja i charakter prawdziwego faceta.

Jak teraz? Kiedy co? Kiedy prał się z wychudłym dwudziestolatkiem na podłodze tej zasranej rudery swojego własnego domu?

W jego dłoniach - i z własnymi rękoma jak dwie długie, cieniutkie niteczki - Yosef faktycznie był niczym Yoyo yoyo. I jak ono właśnie - wówczas, gdy się człowiek zagapi, i nie podwinie w porę nadgarstka, okrągłej zabawce nakazując nawinąć się zgrabnie na nić łączącą ją z palcami - zarypał teraz o podłogę.
Jerry znał przeczuwał nadciągający dźwięk - i automatycznie, atawistycznie nadstawił ucha, wyczulony na każdą z przerażających, niepokojących nut, jakie mogły zaraz doń dopłynąć (nierównym, zmęczonym kraulem przez śmierdzące potem, zatęchłe, gęste od kurzu powietrze). Usłyszał głuche łupnięcie - bam-pac! potylicy o niedoszlifowany styk paneli, ale (na szczęście?) nie chrupnięcie pękającej czaszki, albo ohydne, wilgotne plop uskakującej z kostnego ryftu krwi.
A potem gniewne, ale przycichłe "Bru", które wziął za zwyczajne, south-parkowe "bro", czy inne "bruv" - bo tak mówiło się tutaj do wszystkich, nawet do wrogów, i z pewnością do osób, którzy nigdy nie byli naszymi braćmi, i które okazało się być jak jakaś salwa startowa dla drgawek ogarniających raptem całe wymizerniałe sto-siedemdziesiąt-sześć centymetrów podległej mu aktualnie sylwetki.
Cel Tradat nie był w stanie stwierdzić, czy chłopak trzęsie się od głowy, czy od stóp, czy od sedna - serca, albo krocza, albo od żołądka. Ale trząsł się cały. Jak postaci z kreskówek, które chciały wepchnąć wtyczkę do kontaktu, ale pomyliły ją z własnymi palcami, albo z ogonem (jeśli były pieskiem albo liskiem albo kotkiem, i taki miały - na końcu śmiesznie cętkowany, albo zakończony uroczą, kostropatą miotełką).

Jerry złapał go za gardło - może licząc, że w ten sposób zdławi drgawki w zarodku, ale one nie ustały, a wręcz wezbrały, więc puścił. Dosiadł go jednak mocniej, dociskając biodra do bioder, i kolana do podłogi, i znalazł nadgarstki chłopaka, wiążąc go oplotem własnych palców. Je też przycisnął do paneli; dopiero za pół godziny zobaczy, że wbił sobie przy tym drzazgę pod paznokieć, i otarł kłykcie obydwu własnych dłoni do krwi.
- USPOKÓJ SIĘ! - Ryknął w niego, rosząc twarz Sadlera - do pary z jego łzami - mgiełką śliny. Jeśli zadziałało, pochylił się niżej, ale ściszył też odrobinę głos - Yosef, kurrrwa, no już! Puszczę cię. Tylko nie odpierdalaj, słyszysz? - Zbliżył kolana ku sobie - zamykając w nich miednicę dwudziestolatka jak w kościstym imadle - Rozumiesz mnie? Co? Nie dosłyszałem - Gdyby obniżył pozycję ciała o pięć centymetrów, a głos o parę stopni, mówiłby do szatyna szeptem, i prosto na ucho. Nie miał na to całego dnia - Puszczę cię, Yosef, ale jak coś odkurwisz to przysięgam, że cię kurwa zajebię, dzieciaku, rozumiesz to?

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Czasem miał wrażenie, że Chaos byłby dla niego o wiele lepszym i trafionym imieniem; mogliby go szturchać na chodniku (ale w ten dzielnicowy, nieagresywny sposób - jak swój swojego) i rzucasz żarty, które nie byłyby zabawne, a on miałby pretekst do tego żeby zanosić się ironicznym śmiechem i może czułby się ze sobą mniej obce; może faktycznie klucz leżał w przyjęciu tego słowa na klatę i pozwoleniu mu się pisać - tak po prostu, jakby można było w przechodzących w siebie rozciągłym pismem literach zawrzeć jakąś całą istotę własnego istnienia i nie musieć już wymagać od siebie niczego więcej? Gdyby mógł, rozdałby za darmo szczątki ambicji, które jeszcze mu pozostały, ale dobrze wiedział, że w tej okolicy na wyjście z taką ofertą kazaliby mu się puknąć w głowę.
Dużo łatwiej było być tylko mięsem i kośćmi, zbitymi twardo z najbardziej prymitywnych, pierwotnych instynktów, które ludzie poważni i wykształceni tłumili dzielnie z różnym skutkiem - bo przecież nie tylko w slumsach rozwijała się patologia, nie był aż tak ograniczony, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy (choć wolałby, żeby jego patologia pachniała jedwabiem niż starą szmatą spod zlewu). On lubił czuć się mięsem i kośćmi - to było w jego naturze, do tego był (nie)socjalizowany; zostawało mu tylko szlajać się po ciemnych uliczkach, odliczać kolejne centy aż uzbiera się tę kilka dolców na kolejną paczkę fajek (bo to już dawno nie było „który to dzisiaj papieros?”, tylko „który karton?”), udawać, że ma twardą dupę, a w środku użalać się nad sobą do porzygu, przerzucać własne traumy na młodsze rodzeństwo, uciekać od płacenia podatków i chodzenia do lekarza, nawet kiedy czuł się tak, jakby rozrywały mu się naraz wszystkie mięśnie, i nawet jeśli nie wiedział już czy to jakaś fizyczna choroba, czy może zwyczajnie zaczęło mu odpierdalać; i może w innym świecie miałby z tego tytułu jakąś inną myśl niż tylko o tym, czy zwiększyliby im w takim przypadku rentę (pewnie nie), ale przecież mięso i kości, same w sobie, nie mają żadnej woli przetrwania - trzymała je w kupie tylko ta cholerna upartość mózgu, co do którego Yosef naprawdę życzyłby sobie (w tamtej chwili przynajmniej), żeby wylał się po prostu na podłogę w momencie huknięcia, chociażby po to, żeby jebany Cel Tradat musiał potem latać z mopem i to, kurwa, ścierać.
W końcu obaj byli zwierzętami - bo ludzie przecież się tak nie zachowywali: nie w reklamach nowego proszku do prania ani tego superturbo odkurzacza, który zmieniłby jego życie, gdyby dawał jebanie o te wszystkie paprochy turlane przeciągiem po spleśniałych panelach (albo nie miał na to czasu, albo szukał kolejnych wymówek, żeby nie mieć - bo czas na ćpanie i leżenie odłogiem na kanapie przecież jakoś znajdował). Samo chwycenie w ręce tej broni było zwierzęcym odruchem, nie mówiąc już o wyparowaniu z mieszkania prosto w objęcia ujemnej temperatury i przebieżenie aż do Cel Tradata, a już na pewno nie wspominając o tym, że autentycznie próbował z tej spluwy wystrzelić, co jeszcze nie do końca do niego docierało do siebie trzeba było mierzyć następnym razem. A potem jeszcze rzucił się na niego z łapami, uderzył go (!) - i to tak naprawdę, choć z niejasną intencją; naprawdę myślał, że będzie w stanie go spacyfikować? czy to oznaka braku kolejnej podstawowej umiejętności niezbędnej do życia w społeczeństwie, czyli panowania j a k i e g o k o l w i e k nad tą całą tłoczącą się w środku frustracją? - i świadomość tego wszystkiego spływała na niego coraz okrutniej z kolejnymi salwami dreszczy, których nie potrafił opanować (a naprawdę się starał - tak jak starał się Jericho, zaciskając mu ręce na szyi [i naprawdę mógł się postarać trochę bardziej, przynajmniej byłby wreszcie święty spokój]).
I nie dopuszczał do siebie wiedział naprawdę, czemu zaczął się drzeć; czemu obaj zaczęli się drzeć, skoro krzyk był jednym z najgorszych odgłosów na świecie, przytykały się od niego uszy i pękała głowa, a jemu głowa pękała wystarczająco i bez tego - od natłoku myśli i jakichś pokłosi fizycznego bólu zapewne też, choć z każdym łapczywie branym oddechem czuł przecież każdą jedną pulsującą czystą adrenaliną żyłę.
Jasne, że mógł dalej walczyć - jego umysł wręcz na to właśnie był nastawiony, więc pierwszą reakcją na te cudze palce zaciskające się wokół nadgarstków musiała być gwałtownie podjęta próba ich wyszarpnięcia; werwa jednak opuściła go tak szybko, jak w nim zebrała, bo nawet jeśli teraz krzyczał Jerry, to jego gardło i tak płonęło ostrym gorącem - a on zdał sobie sprawę, że miał teraz Jericho tak komicznie blisko, tak blisko, jak nie miał go jeszcze nigdy, tak blisko, jak śniło mu się czasem w gimnazjum i potem budził się ze wstydem i czerwonymi policzkami - ta myśl być może nawet by go rozśmieszyła, gdyby nie fakt, że serce wciąż waliło mu głośno i mocno, ciało dopiero zaczynało oddawać tę niepoważną walkę walkowerem i przestawać się trząść (nawet jeśli tylko odrobinę, nawet jeśli za zaciśniętymi ustami język nadal drżał mu jak szalony, także nie odpowiedział mu nie tylko dlatego, że nie chciał - a nie chciał - ale przede wszystkim przez to, że nie był w stanie). W tym momencie te kolejne groźby, które były wysyłane w jego kierunku nie robiły już chyba żadnej różnicy - Jericho mógłby w bardzo precyzyjny sposób opisać mu, jak pokroiłby konkretne partie jego ciała na jakieś nędznej jakości mięsne przystawki, ale jak ta świnia prowadzona na rzeź i tak nie mógł nic na to poradzić - i ta pieprzona bezradność, której tak nienawidził, przygłuszyła na moment wszystko inne.
Tak więc przez chwilę jeszcze po prostu milczał, skupiony dogłębnie na tym, żeby przestać dygotać, zakotwiczony wzorkiem gdziekolwiek, byle poza twarzą Cel Tradata, bo być może w grę nie wchodził jeszcze wstyd spowodowany własnymi działaniami, ale za to bardzo intensywnie objawiał się ten, którego przyczyny leżały w jego własnej osobie. W końcu jednak zmusił się do spojrzenia mu w oczy - bo nie był babą, żeby tak bez honoru opuścić pole bitwy - ale wzrok zaraz zjechał na czerwony wykwit, który rozrósł się (nieśmiało, ale nadal) na twarzy Jericho i Yosef być może pozwolił sobie nawet na poczucie jakichś lichych wyrzutów sumienia, ale te miały go porządnie dopaść dopiero, kiedy zejdzie z niego wszystko, czego się nafurał.
Przepraszam - powiedziałby zapewne człowiek w podobnej sytuacji (jeśli już jakimś cudem pozwoliłby jej w ogóle mieć miejsce), ale Sadler przecież nie umiał przepraszać; naprzepraszał się już wystarczająco i na ten moment nie miał nawet ochoty, żeby znowu się tego uczyć, bo za szybko przechodził ze skrajności w skrajność - albo był za bardzo ugodowy, albo nie był wcale. I to, co teraz czuł do Jericho też skakało z jednej szali wagi na drugą, tam i z powrotem, bo prawda była taka, że Cel Tradat był dla niego w a ż n y (nieważne, jak bardzo by tego w sobie nie cierpiał), jak brat - chciałoby się rzec, ale chyba jednak nie do końca, bracia byli od zabierania ich na plac zabaw i zmuszania do siedzenia z innymi dzieciakami w piaskownicy; i z takiej wymuszonej bliskości z bratem też z pewnością by się nie cieszył (fuj) - w popierdolony, masochistyczny tylko sposób, a może sobie samemu na złość, bo to przecież nie było normalne ani bezpieczne, ani zdrowe, ani mądre, zwłaszcza z brodą nadal drżącą delikatnie po napadzie furii albo paniki, albo jedno i drugiego; zwłaszcza, kiedy jeszcze chwilę temu miał ochotę rozkwasić mu mózg na ścianie (i może nadal trochę miał taką chęć, ale tylko jeśli potem będzie mógł cofnąć czas i zobaczyć go znowu ż y w e g o).
Ludzie mieli na ogół moralność, Yosef miał tylko te swoje zwierzęce instynkty (mięso i kości), co na ogół nie sprzyjało stanom różnego rodzaju odurzenia - chemicznego czy emocjonalnego, a teraz z pewnością doświadczał obu tych wariantów - i z pewnością teraz także (n a p e w n o) nie sprzyjało, ale im bardziej starał się walczyć, tym mocniej szamotał się we własnych myślach (przynajmniej już nie fizycznie) i nie wiedząc nadal, co powinien po tym wszystkim powiedzieć, co należało teraz zrobić, jak się zachować, jak wyjaśnić (albo nie wyjaśniać), jak się wytłumaczyć (albo gorzej - uznać własną winę) - zrobił to, co przypłynęło mu do głowy zbyt lekko i automatycznie, bezmyślnie - chciałoby się rzec, ale przecież ustalone już zostało, że myśli towarzyszyło temu całkiem sporo (za dużo), i przecież mógłby się tak dalej nakręcać i lecieć przed siebie bez stopa, i kręcić się na tej karuzeli bezsensownych dyrdymałów, które jego umysł podsuwał mu teraz jako istotne do rozważania kwestie, jednocześnie nie umiejąc przemielić na dobre żadnej z nich -
i mógłby, naprawdę by mógł, i może tak by było lepiej (na pewno), ale z oddechem Jericho świszczącym tak niebezpiecznie blisko swojej twarzy, cały ten Chaos, którego imię miał w końcu przybrać, zebrał się w jednym - paradoksalnie chyba najbardziej ryzykownym z całego jego dzisiejszego acting-outu - czynie:
Bez ostrzeżenia i żadnej wyraźnej zapowiedzi, uniósł głowę wyżej, zadarł podbródek i pozwolił tym samym ustom, które przed momentem groziły mu kaplicą, zostać objętymi przez jego własne, które parę chwil wcześniej nie przebierały w słowach - i choć w myślach nawet bał się nazwać to pocałunkiem, to chyba tym właśnie było - mocnym, ale krótkim, tak krótkim, że poczuł, jakby grawitacja ciągnęła go z powrotem do ziemi, na której na powrót ułożył głowę chyba odrobinę zbyt mocno, ale to i tak nie przyćmiło jakkolwiek świadomości - albo nieświadomości, bo to wszystko wciąż wydawało się na tyle nierealne, że nie miał już pewności czy nie dzieje się tylko w jego umyśle albo jakimś sennym marzeniu koszmarze - tego, co właśnie się wydarzyło.
- Chyba odkurwiłem.
I choć jeszcze przed chwilą szczerze nie wiedział, jak powinien się zachować i co mówić, teraz był już w stu procentach pewny: definitywnie nie tak.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Tutaj, w South Parku, jedliby je łapczywie -
  • rwąc na strzępy sękatymi palcami tak, jak te wychudłe, ubogie w twarz i charakter postaci na obrazach Boscha zwykły szarpać kawałki chleba (albo siebie nawzajem).
Te żałosne ochłapy yosefowej ambicji, na zawilgoconych biedą i deszczem ulicach rozdawane biednym do wyczerpania i tak już marnych (do pary z ciałem właściciela), zasobów.
Nie dlatego, że komukolwiek zależało tu na jakichkolwiek osiągnięciach (moda na nadzieję skończyła się wraz z drugą kadencją Baracka Obamy), tylko dlatego, że były za darmo. Bo za darmo, to można było dostać wylewu albo sraczki. Albo wpierdol. Albo anginy. Albo trypra z powikłaniami, w ramach których zaczyna się słyszeć głosy, a przestaje rozróżniać kierunki świata.
Ale nic dobrego. Nie, nie tutaj.

Wyjątkiem byli przyjaciele. Nawet w miejscach jak ta część Seattle, przed którą dzieciaki z Belltown i Queen Anne przestrzegali nadopiekuńczy rodzice, można było...
No, nie tyle dostać, co znaleźć -
  • przyjaciół.
Zazwyczaj tak, jak na śmietniku znajduje się zupełnie porządny mebelek, jakąś komódkę z autentycznymi ornamentami w stylu art deco, a w rynsztoku dwudziestodolarówkę, która złośliwie wyfrunęła komuś innemu z zasobnej kieszeni prasowanych w kant spodni. Przypadkiem. Bez uprzedzenia. I trochę - potem - bez pomysłu, co można z tym, kurwa, w ogóle zrobić.
Znaczy, no dobra, kasę można było jeszcze wydać, a szafkę nieco oczyścić rękawem kurtki albo jakąś flanelową szmatą i dać babci, albo swojej dupie, na urodziny - przewiązaną czerwoną kokardą i wzbogaconą o bukiecik brzydkich róż.
Ale co się robiło z przyjaciółmi?
  • Oprócz takich rzeczy, które generalnie nadają sens życiu jak gapienie się w niebo o trzeciej nad ranem, z kwaśną mgiełką wczorajszego sznapsa i dwóch wypalonych na spółę szlugów, ulatującą powoli spod górnej wargi, jak skakanie przez kałuże i siniaczenie sobie kolan, gdy powinie się noga, jak rzucanie w siebie nawzajem pokrzywami wyrwanymi z czyjegoś, niedogrodzonego ogródka, i żabami, nieprzezornie wyłażącymi na chodniki po kwietniowym deszczu, jak wspólne wybijanie szyb w opustoszałych budynkach i zębów w gębach chłopaków z Delridge, jak wzajemne krycie się przed rodzicami i policją, i generalnie wszystkimi tymi, od których można dostać mandat albo szlaban, albo wpierdol. I jak zabijanie czasu, ciężkiego i cuchnącego jak smoła.
No, bo na pewno nie to.
Na przyjaciół nie nasyłało się dryblasów, którzy mieli koczować potem pod ich domem, gapiąc im się w okno i fundując ich młodszemu rodzeństwu potencjalną traumę na całe życie.
Przyjaciołom nie kradło się pieniędzy albo możliwości - na jakieś chociaż-trochę-lepsze-jutro, albo przynajmniej chociaż-trochę-mniej-bolesne-dziś.
Przyjaciół nie zdradzało się, i nie podpuszczało, i przyjaciółmi nie handlowało się w taki sposób, w jaki handlować można tanim koksem, albo szajsem, którego nie chciano nawet w lokalnym lombardzie.
Przyjaciołom nie groziło się śmiercią.
I nie pozwalało im się odebrać sobie życia - tumiwisistycznym, zobojętniałym wzruszeniem ramion.

No, i przyjaciół się nie całowało.
Nigdy, w ogóle. A na pewno nie w ten sposób.

Całe gniewne:

- Co, do kurw...?

Jakie wezbrało w Jericho Cel Tradacie w ramach krótkiego protestu na taki obrót spraw, zgasło z krótkim sykiem nim zdążyło dotrzeć choćby do znaku zapytania. Przycichło, opadło, i wsiąkło w wargi dwudziestolatka - może to i dobrze, bo były przesuszone niemal na wiór: ćpaniem, niedoborem wszystkich chyba możliwych witamin pod słońcem, i lękiem.
Jericho zmarszczył brwi, i pomyślał, że to przecież, kurwa, Yosef.
Gówniarz, za którego - przy całym idiotyzmie tego stwierdzenia - z jakiegoś względu czuł się bardziej odpowiedzialny niż za Babylona, i prawie tak bardzo, jak za Azę (z marnymi tej zależności skutkami).
Dzieciak, który oczywiście - Boże, Jerry aż by się roześmiał - nie mógł być jego synem, ale zdecydowanie nadawałby się już na młodszego brata.
Tylko, że bracia nie robili takich rzeczy. No, a przynajmniej nie u Cel Tradatów.
Bracia nie celowali w siebie nawzajem z broni, nie rzucali się sobie nawzajem do gardeł za jedną nieudaną akcję i kilkaset przejebanych dolców. Bracia nie drżeli przed sobą nawzajem w ten sposób.
Przerażeniem.
I pożądaniem.

U Jericho najpierw poruszyły się ręce - na które przeniósł teraz niemal cały ciężar górnej połowy ciała, docisnąwszy nadgarstki Sadlera do ziemi jeszcze silniej, i jeszcze bardziej nieustępliwie, a potem nogi - gałki kolan werżnięte w posadzkę aż do wykwitu pierwszego siniaka.
Odbił się od podłoża dziwnym, koślawym susem i wstał. Charknął, ale nie splunął. Odrzuciło go -
niestety jednak nie od Yosefa, a tylko ku południowej ścianie, pod okno. Stanął w mlecznym snopie wpadającego tu z ulicy światła. Potarł twarz krótkim, autoagresywnym ruchem.
- Zrób to jeszcze raz, Sadler... - Zaczął, dziwnie cicho, z chrypką ciągnącą wszystkie nuty w jego głosie w dół, w dół, niżej, w dół - na samo dno. Nie patrzył na Yosefa - dźwigającego się chyba z miejsca, w którym przed chwilą jeszcze trwali jeszcze razem, dwuosobowa grupa Laokoona w workowatych bluzach i naddartych jeansach - tylko gdzieś na skórkę zadartą przy paznokciu własnego palca.
Powinien mu powiedzieć:

- Zrób to jeszcze raz, Sadler, to cię zapierdolę.

Ale coś poszło nie tak, i Jerry zaciął się jak kupiona za dolara kaseta w jednym z tych przedpotopowych odtwarzaczy, z których wciąż korzystano w lokalnych bodegach i pralniach.
- Zrób to jeszcze raz.

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Czasem można było odnieść wrażenie, że South Park zdołał wyhodować wokół siebie własne, utkane z miejskich legend i łykowatych chłopaczków mikrouniwersum - najważniejsze prawa, na które można było się tu nadziać to prawa fizyki i prawa dżungli: co moje, to nie twoje, ale co twoje, to już jak najbardziej może być moje - wystarczy tylko wszystko sprytnie rozegrać. Cwaniakowatości uczyło się na rozwidlających się pod latarniami ulicach, na szarych podwórkach rozkwitających pod burymi kamienicami i pustymi parapetami, na których kiedyś kwitły jakieś niezbyt imponujące bratki czy inne stokrotki, dopóki ich egzystencji nie stało się zadość z jednym uderzeniem krzywo wymierzonym w starą doniczkę, zamiast oko ukochanej. Sprawiedliwość wymierzano ciężką, żelazną pięścią, której gabaryt często przerastał nowicjuszy, ale z biegiem lat każdy w końcu nabierał wprawy. Dlatego tutaj, w tym małym wycinku świata, kumpli miało się przede wszystkim po to, żeby kryli twoją dupę, a ty w podzięce możesz kryć ich - ot co, zwykły handel wymienny, jak to bywało w pierwszych cywilizacjach, które dały początek ludzkiemu gatunkowi i obyczajnym zachowaniom, na które to w South Parku wypinano się wymownie i bez cienia skrępowania.
Byli panami szarych uliczek - ślepych zaułków, zastawionych przesypującymi się śmieciami, zużytych igieł porzucanych pod drzwiami ubogo wyposażonych aptek, pustych szklanych butelek, które zostawiali po sobie niczym Jaś i Małgosia okruszki na leśnej ścieżce, zmiętych paczek po fajkach gaszonych na wyborczych plakatach, kałuż wypływającej z rynsztoku, brudnej wody, przekleństw rzucanych bezosobowo w eter z głuchą nadzieją, że ktoś mimo wszystko na nie odpowie. Nie byli za to panami własnego życia - szamotali się walecznie i chaotycznie w mackach systemu, który miał ich w dupie, bezustannie odgrażając się tym, którzy urodzili się pod szczęśliwszą gwiazdą; nie akceptowali własnych porażek, wzajemnie je sobie wytykając - niby w formie żartu, ale przecież nawet żart trącił tutaj czymś zgniłym i pierwotnym, niemożliwym do zduszenia, włóczyli się długimi, bezsennymi nocami wzdłuż nierównych krawężników, w poszukiwaniu kogoś, z kim można się było pobić albo przespać, strasząc starsze panie i nie mówiąc dzień dobry na klatce, głośno krzycząc o tym, jak bardzo gdzieś mają wszystkie społeczne normy, żeby następnie ulegać pod ich naciskiem, wymierzanym ramieniem rzekomej sprawiedliwości.
Być może żyli, jakby nie było jutra, bo w ich świecie jutra istotnie mogło nie być: zawsze mogłeś przecież zgnić we własnym śnie, zamarznąć na ulicy, zdechnąć wreszcie z głodu (bo ostatnie pieniądze wydajesz na papierosy) albo na raka płuc (z tego samego powodu); śmierć w South Parku nacierała gwałtownie pod postacią wojny totalnej - nie bała się wykraczać poza wąskie ramy nocy i szukała ich nawet za dnia, węsząc przy ziemi jak dzika zwierzyna.
Kiedy ich nie szukała, prowokowali ją sami, wrzeszcząc pod oknami swoich wrogów albo mierząc do siebie nawzajem z glocków składowanych pod materacami, często przekazywanych z pokolenia na pokolenie, razem z zestawem traum i nauczek, które miały ich nauczyć, że życie jest kurwą tak jak ich matki i nie bierze jeńców. W South Parku nie załamywało się nad tym rąk - jeśli chciałeś beczeć, to beczałeś tak, żeby nikt nie widział ani nie słyszał, a potem obijałeś sobie knykcie o szorstką ścianę, lustro albo czyjś podbródek, wdychałeś spaliny, jakbyś od poczęcia oddychał nimi zamiast tlenu, rzygałeś żółcią, która rozlewała się po podłodze jak sztuczne, migające stale światło starej latarni (mieli naprawić ją dziesięć lat temu) po chodniku.
Dla wielu byli straceni - dla samych siebie, to z pewnością, bo przecież nikt, kto nie uważał się za straceńca nie podejmowałby takiego ryzyka: nie odstraszał obcych wystrzałem z lufy, nie wyciągał portfelów z obcych kieszeni, nie włamywał się do domów, których rynkowa wartość wyrastała na liczbach, o których istnieniu nie mieli pojęcia, nie szukał wrogów wśród przyjaciół, a już na pewno nie ryzykowałby utraceniem czegoś, co w pewnym sensie jako jedna z niewielu rzeczy gwarantowało mu przetrwanie w tym dzikim systemie, zbudowanym na latach przemocowej tradycji.
I Yosef teraz musiał poczuć znowu, jak to było na krawędzi - jak zimno, ślisko i niepewnie - kiedy nie wiedziało się już czy korzystniejszym byłoby przeżyć, czy może jednak zdechnąć i czy lepiej zrobić to samemu, czy zdać na czyjąś litościwą pięść, najlepiej taką, której ufało się na co dzień, bo obroniła go już przed niejednym ciosem, bo może sprawiedliwość posłana z tej właśnie pięści okazałaby się nieco słodsza i łatwiejsza do zaakceptowania; ponadto miałaby słuszność w dawaniu nauczki - czyli tym, co wychodziło im najlepiej - za ten głupi moment słabości, bo nie było tu przestrzeni na wątpliwej jakości samodyscypliny: albo wchodziło się w coś całkiem, albo wcale.
Tylko, że on już nie wiedział czy chciał całkiem czy w c a l e; wiedział tylko, że żałował, ale za tym żalem nie szła żadna negatywna emocja - żal był tylko myślą, daleko mu było do odciśnięcia swojego piętna na bijącym szybko (nie tylko przez narkotyki) sercu; nie teraz, kiedy uczucie za uczuciem - każde będące bardziej intensywnym synonimem słabości - ścigały się do mety, na której czekała jedna wielka niewiadoma. Próbował tak jak wąż zrzucić ze skóry gęsią skórkę, próbował przełknąć ślinę w sposób cichy i subtelny, próbował oddychać równo i miarowo - to wszystko jednak spełzło na niczym, tak jak prymitywne robaki spełzały do kanału, poganiane przez strugi kwaśnego deszczu.
Bo w tym wszystkim stały był tylko Jericho - nawet jeśli teraz wywrócił wszystko do góry nogami - będący wystarczająco blisko, żeby go pocałować albo zabić, albo jedno i drugie, i Yosef lubił tę niepokojącą zależność, nawet jeśli powinien mieć tę pieprzoną n a u c z k ę, o którą ciągle tu chodziło i wiedzieć już dobrze bo teraz był dorosły i podobno umiał myśleć za siebie, że z tego nie mogło wyniknąć nic dobrego. Przez dłuższą chwilę więc myślał, że właśnie tak skończy - w naprawdę popierdolony, komiczny sposób, przybity do podłogi pięścią wbijającą się w nos, z grzybem na suficie, który unosił się nad głową Cel Tradata niby southparkowy ekwiwalent aureoli, kradnąc na moment całą jego uwagę. A potem Jerry docisnął jego nadgarstki mocniej do podłogi, więc Sadler wyobraził sobie, jak zaraz pękną albo gruchną, przewidując, że chodziło teraz tylko o to, żeby wbić w to wszystko trochę bólu - i to było dla niego w porządku; może to stanowiło jego problem - że zawsze szukał i przyjmował bez zawahania odrobinę bólu?
Nie zdążył nawet zacisnąć powiek, w oczekiwaniu na cios, krzyk albo inny akt furii, bo nagle cały ten uścisk zelżał, nagle ciężar Jericho zsunął się z niego, więc on tylko leżał i obserwował tylko jak to ciało, które przed momentem miał tak cholernie blisko, odsuwa się, stawia kolejne kroki, opiera o ścianę. Potrzebował chwili, zanim uniósł się lekko, podpierając na łokciach - nie prędko mu było jednak do wstawania, przed usłyszeniem tego komunikatu:
Zrób to jeszcze raz.
I choć, tak jak Jericho, spodziewał się w tym momencie jakiejś kontynuacji, w odrobinie odrealnienia przyjął tę głuchą ciszę, zaraz - jakby na zawołanie, na potwierdzenie swojej rzetelności - przerwaną tymi samymi słowami. Jeszcze. Raz. I gdyby nie był sobą, a Jerry nie był Jerrym, nie musiałby się wahać ani chwili - teraz jednak miał wrażenie, że całe ciało przykleiło mu się do tej pieprzonej podłogi, kończyny były duże i ciężkie, głowa tykająca bólem jak zegarowa bomba. Więc wpatrywał się w niego, przekonany o tym, że głupio wygląda tak się wgapiając (a to, jak wyglądał nagle stało się jakieś wyjątkowo ważne), ale jednocześnie mierząc się z myślą, że to wszystko mogło być tylko żartem - jednym z tych niby niewinnych właśnie, które potem sprowadzały cię do parteru nieskrępowanym nokautem. Nie wiedział, co powinien zrobić - na razie wstać, to wydawało się logicznym, więc przymierzył się do tego, na tę prostą czynność przekierowując większość swojej wewnętrznej energii.
No rusz się.
Nogi miał chwiejne i chyba bardziej krzywe niż zazwyczaj, garbił się nieco i zaciskał palce wokół jednego ze swoich własnych nadgarstków, na którym z pewnością pozostanie ślad. Nie mógł wyglądać zbyt mądrze, z wpółrozchylonymi ustami i nieobecnym spojrzeniem, które nie próbowało nawet szukać wzroku Cel Tradata (i tak by go nie znalazło - o dziwo, jeden z niewielu razy, ten wydawał się podobnie zbity z tropu, co on sam). I - znowu: o dziwo - to Yosef właśnie nagle stał się odpowiedzialnym za podjęcie decyzji; mógłby uciec, nie odzywać się i udawać, że nic się nie stało, ale mógłby też go uderzyć, bo być może wcale się tego nie spodziewał, ale mógłby też go posłuchać i zrobić to jeszcze raz, nawet jeśli już ten pierwszy był trudny i z daleka trącił niebezpieczeństwem.
Nie miał dużo czasu do namysłu - sekundy zdawały się nieznośnie rozciągać, to wszystko i tak już trwało zbyt i jednocześnie niedostatecznie długo, żeby poddać tę sytuację jakiejś bardziej szczegółowej analizie (nie, żeby jego przećpany umysł był w stanie teraz takową przeprowadzić). Tak więc podążył jego śladem, pokonując tą samą odległość, taką samą ilością kroków i w podobnym czasie, aż stanął tuż przed nim, wystarczająco blisko, żeby koniuszki ich butów niemal się ze sobą stykali, z sercem nadal walącym tak szybko, jakby chciało bez pytania wyrwać mu się z klatki piersiowej i rzucić przez okno z tego któregoś-z-kolei piętra, na którym właśnie przebywali.
Nie wiedział czy powinien traktować to jako poddanie się czy walkę - nie wiedział nawet na co liczył, czego oczekiwał i czego mógł się spodziewać - ale skoro Jerry chciał jeszcze raz to właśnie to postanowił zrobić: ułożywszy pospiesznie dłoń na jego policzku sięgnął wargami do jego ust, przywierając do nich znowu mocno i na trochę dłużej; nie chciał widzieć jego reakcji, dlatego zacisnął mocno powieki, nie chciał nadziać się wzrokiem na jego spojrzenie, bo natychmiast by spanikował, nie chciał wyobrażać sobie nie wiadomo czego, więc po prostu pozwolił sobie dać się pochłonąć temu jednemu momentowi - pozwalając językowi wkroczyć do gry i zagrać bezgłośnie na jego zębach, przygryzając lekko jego dolną wargę i wreszcie drżąc delikatnie - nie wiedział czy ze strachu, czy pod wpływem czegoś, co z przezorności nazywał po prostu e m o c j a m i, choć tych istoty przecież nigdy nie chciał i nie potrafił zrozumieć.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Było jeszcze prawo Kaduka.
To, które stanowi, że mienie pozostawione bez dziedziców, czy opieki, przynależy się Władcy.
Sięgające może tych właśnie pierwszych cywilizacji, w których - dla przetrwania - trzeba było, czasem po trupach, wspinać się po społecznej drabince czym prędzej i sprawniej, uniknąwszy znalezienia się na końcu porządku dziobania (do tego też potrzebni byli kumple - żeby czasem przykryli skrzydłem, osłonili przed czyimś ciosem; ale czasem - żeby można było zepchnąć ich niżej siebie, przed krzywdą chroniąc własny kuper). Na pewno zaś odnoszące się do najwcześniejszych nawet porządków monarchicznych; do środowisk, które - czasem metodą ostatniej łapanki - potrzebowały kogoś, kto będzie nimi rządził, kto będzie je ustawiał, kto w razie czego skieruje kciuk w górę, albo w dół, decydując (i za tę decyzję biorąc odpowiedzialność na własne, przygięte ku ziemi, barki), komu należy się dalsze prawo do życia, a komu się właśnie przeterminowało. Jericho nie za bardzo znał się na historii, i w dupie miał tak zbyteczne, szkolne przedmioty jak polityka czy wiedza o społeczeństwie, ale wydawało mu się, że wszędzie tam, gdzie ludzi zwyczajnie nie stać na luksus demokracji (i gdzie nie sprawdziła się utopia komunizmu), ludzie potrzebowali władcy. Kogoś, kto tą samą, żelazną pięścią, którą za licealnych czasów przetrącić można ceramikę brzydkiej doniczki u sąsiada, w razie czego złapie kogoś za ryj albo za gardło, i już nie puści.
Wszędzie tam, gdzie byli tacy jak Yosef, albo Cotton (albo Jimmy the Stick, Teddy i Theo Wilsonowie, Piggy i Bob, i cała masa innych wyrostków obijających się od siebie jak błędne ogniki nad bagnem, pozostawione bez wzoru - tak matematycznego, który ich ruchom nadałby sens i kierunek, jak i ojcowskiego - jaki to utuliłby ich w chwilach bólu i zwątpienia), prędzej czy później znajdowali się tacy jak Jerry. Trochę starsi, trochę życiowo mądrzejsi (albo przynajmniej ciut bardziej zaprawieni w bojach z losem), trochę bardziej cwani.
Gotowi okrzyknąć się - z braku innych kandydatur - Panem i Władcą tego rejonu, swoje zatęchłe, zardzewiałe królestwo, rozciągające się od brzegu Duwamish Waterway, aż po pierwszy błysk bladej zieleni Westcrest Park, oglądając z dumą i troską z punktu obserwacyjnego na wieży ciśnień przy Cloverdale Street.
I przygarnąć wszelkie mienie pozostawione bez litości, i bez celu.
W tym - wszystkich takich gówniarzy, jak Sadler właśnie, roztrzęsiony i przygnieciony teraz do chropowatych listewek podłogi wyłącznie ciężarem własnej egzystencji.

Gdyby Jericho jednak uważał na szkolnych lekcjach, pewnie wiedziałby, że niejeden Król, nawet (albo i zwłaszcza) wyłącznie samozwańczy, zginął z rąk tych, którym ufał najbardziej.
Często w wyniku jakiegoś tragicznego zbiegu okoliczności albo nieporozumienia, którego dało się uniknąć, a które jednak wcisnęło się w chronologię zdarzeń jak pies-przybłęda, albo nieproszony gość.

Zostało jeszcze czterdzieści osiem sekund, nim Sadler wstanie, i podejdzie do dwudziestopięciolatka. Teraz Jerry patrzył na niego spode łba, i przez ramię, i sam - do pary z dylematami dzieciaka - wahał się nad kolejnym krokiem.
Była taka część Cel Tradata, która chciała, żeby Yosef uderzył go znowu. Choćby spróbował. Zamachnął się, rzucił ku niemu z równą energią co poprzednio - żeby Jericho mógł tylko mieć go blisko jeszcze chwilę dłużej mu oddać.
W South Parku nie uczono ich bliskości. Często więc szukało się jej na oślep, zamiast w czułości troskliwego dotyku znajdując ją w szczeniackich bójkach, i coraz precyzyjniej wymierzanych ciosach.

Tak, Yosef faktycznie wyglądał teraz dosyć głupio; na pewno nie ładnie - kościsty patchwork bladej skóry, ostrych kantów ramion, policzków i kolan, z niestaranną koronką mysich włosów przyklejoną do czoła na mgiełkę zimnego potu, dzikością w oczach za dużych jak na to, jak drobna była jego twarz, próbując zwlec się wreszcie z podłogi, do której szok przytroczył go jak kolekcjonerska igła przybija do wnętrz gabloty ciałka schwytanych pod siebie owadów.
Ale, kurwa, nigdy nie wyglądał bardziej jak on. Trochę tak, jak wtedy, kiedy Jerry zobaczył go po raz pierwszy - całe lata temu, w jakimś przypadkowych kontekście lokalnych trzepaków czy zdezelowanego placyku zabaw.
Gdyby Jericho miał czas, dałby się temu widokowi rozczulić.

Ale Jericho nie miał czasu, bo czas się skurczył, zbiegł w szwach jak wyprana w zbyt wysokiej temperaturze koszula po zmarłym ojcu. Czas zawęził się do ośmiu metrów, dziesięciu kroków, czterech oddechów, dwóch mrugnięć przekrwionych oczu.
Czas utknął pod chłodem chłopięcej dłoni drażniącej jerichową żuchwę dotykiem zbyt delikatnym, i nieustępliwym jednocześnie. Rozlał się pod śliskim ciepłem stykających się z sobą warg. Trzasnął - jak kość łamana w kilku miejscach na raz - w śmiesznym, nieporadnym zderzeniu zębów. Czas osiadł na skąsanej przez Yosefa tkance ust, spłynął gardłem Jericho wraz z przełykaną przezeń ciężko śliną (która była teraz także śliną Sadlera, kwaśną i słodką zarazem, ohydną i w tej ohydzie w jakiś sposób cudowną), niżej, aż do serca, i tam spuchł, i eksplodował.
Przerażeniem i przyjemnością, których Cel Tradat nie przeczuwał, i się nie spodziewał.

Wydał z siebie dziwny, niski dźwięk - jak zwierzę schwytane we wnyki - prosto w wargi chłopaka, prosto w niego: w jego wątłe, przećpane ciało, i żałosne dwadzieścia lat. Musiał się trochę pochylić, żeby przedłużyć absurd tego pocałunku, i zrobił to bez wahania. To, co stało się na podłodze, można było nazwać jeszcze nieporozumieniem, albo przypadkiem.
Ale to, co działo się teraz, cechowała premedytacja.
  • Jericho wiedział, co robi. Czy, może inaczej, wiedział przynajmniej, że to robi.
Do pierwszego dreszczu, niebezpiecznie, i niespodziewanie, kłębiącego się w dole jego lędźwi, i w zwężeniu pachwin.
Podniecenie przebiegło przez niego jak prąd elektryczny, i dopiero pod jego działaniem wzdrygnął się silnie, i otrząsnął, i odsunął, rozmrugany tak, jakby właśnie oślepiło go bardzo ostre, bardzo zimne światło.
- Sadler - Nazwisko gówniarza wyrwało się z niego głosem instynktu, ale nie rozsądku. Nadal był blisko, bardzo, wystarczająco, żeby komunikat wymierzyć prosto w zakamarek chłopięcego ucha - Wypierdalaj stąd. Błagam, kurwa, wyjdź.
Nie mógł. Jasny gwint, chciał, bardzo - rozlać się pod palcami Sadlera razem z czasem, roztopić, przestać na chwilę istnieć, i, tym samym, zapomnieć o tym, że kiedykolwiek istniał jakiś South Park, i jakieś Seattle, i jakiś świat, zbyt brzydki i niesprawiedliwy dla chłopców, którymi przecież mogliby się stać - ale nie mógł.
Jeszcze nie dziś.
- Zanim cię zajebię. Przysięgam, że cię, f-fuck, zapierdolę, więc w y j d ź.
I kiedy - spojrzeniem - wskazał mu drzwi, zrobił to tak, jak wskazać można komuś wyjście z płonącego budynku.

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Nigdy nie planował zostania Brutusem w tej historii. Niespieszno mu było do zwracania się przeciwko jednemu z tych autorytetów, które w teorii nie zobowiązywały w ogóle, bo nie były przecież przemocową jednostką policyjną, przekupioną ławą przysięgłych czy kłamiącym politykiem, ale w praktyce dyktowały wszystkie warunki poruszania się po ich wąskim świecie; w końcu władza ta, jakże niechętnie uznawana (jedynie w sytuacjach bezwzględnie tego wymagających - jak powtarzał sobie w myślach, karmiąc swoje ego kolejnym kłamstwem z szeregu), była mimo wszystko zapewnieniem jakiejś karykatury poczucia bezpieczeństwa, na tyle plastycznej, żeby pomimo wielu nadwyrężeń i nadszarpnięć, wciąż trzymała się jakoś (niepewnie), chroniąc ich w sposób, w jaki ochronić mogła plastikowa zbroja przed ostrzem bezwzględnego sztyletu - jednego z tych, wymierzających słynne dwadzieścia trzy ciosy (bo nigdy nie mogło być wiadomo, który okaże się śmiertelny).
To mógłby być układ całkiem cywilizowany - Rousseau mówił o tym już dawno temu, ludzie dogadywali się między sobą, organizowali się w grupy, typowali przywódców, którym ufali, że zapewnią im największy możliwy dobrobyt i bezpieczeństwo; i choć na konkretnych europejskich ziemiach taka dyktatura mogłaby się nazwać nawet demokracją, to przecież daleko i fizycznie, i mentalnie daleko im było do basenu Morza Śródziemnego - mieszkali na terenach zdobytych przemocą, w państwie zbudowanym na lęku, w strefie kolonizacyjnej zarazy, dla której istnienia nie było żadnego wytłumaczenia. I - jakby przekuwając na rzeczywistość chore ambicje swoich przodków - tak właśnie żyli w South Parku: oddychając agresją, karmiąc się gniewem, umacniając władzę w gębie i pięści, tylko po to, żeby to wszystko jakoś hulało.
Nikt nie pytał: cześć, czy mogę teraz rządzić ja?; nie - nikt nie pytał, bo każdy znał swoje miejsce i wiedział, że najlichsze wychylenie skutkować mogło wyrzuceniem za burtę w czarną, lodowatą wodę. Nie oznaczało to, że przypadki takich wykolejeńców się nie zdarzały, nie oznaczało również, że Yosef był od podobnych pretensji całkiem wolny (przecież przyszedł tu z bronią z konkretną motywacją, konkretną przyczyną i oczekiwaniami do uzyskania konkretnego skutku - nawet jeśli teraz to wszystko wydawało się bardziej zagmatwane i złożone, i nawet on sam nie potrafił spojrzeć na to z wyrozumiałością, empatią czy zrozumieniem), ale - ponownie - nie był przecież Brutusem, nie dźgnąłby swojego Cezara, któremu ufał i który rządził najlepiej jak to było możliwe - czyli adekwatnie do ich standardów: trochę agresywnie, trochę impulsywnie, trochę chaotycznie, ale jednak trwał u władzy, a skoro trwał u władzy, to znaczyło w oczywisty sposób, że rządził d o b r z e.
Niektórym, w podobny sposób jak dziedziczność tronu, było to po prostu pisane; tak samo jak innym - takim jak Yosef czy Cotton - pisane było najwidoczniej ślepe kroczenie za tymi destynowanymi przywódcami, trochę z przyzwyczajenia, trochę z lęku trochę z braku innych perspektyw (co było wyjątkową bujdą: bo choć Sadler wielokrotnie zarzekał się, że chciałby się od tej parszywej zgnilizny zaśmieconych, southparkowych uliczek raz na zawsze uwolnić, odwrócić się na pięcie i odejść, nie oglądając się za siebie, porzucić wszystko i wyjechać dokądś, bez żadnego sprecyzowana, to prawda była okrutna i bezwzględna - mógłby to zrobić w każdej chwili, nie było nikogo, kto przytrzymałby go za kołnierz, nie było nikogo, kto chciałby odciągnąć go od tego pomysłu - większość machnęłaby ręką i kazała mu iść w cholerę, zaraz wrócisz jak zbity pies - i wróciłby; kurwa, to było najgorsze, bo na pewno by wrócił, bo nie umiał przecież funkcjonować nigdzie indziej, bo nie wiedziałby jak zachować się pośród szerokich willi w Queen Anne w inny sposób niż czysto prostacki i rozbójniczy, do jakiego był nauczony). Ten sposób bycia wgryzał się bezlitośnie w ciało, dostawał do krwiobiegu jak wirus, na który nie wymyślono szczepionki - postępował szybko i niszczycielsko, wyżerał resztki moralności i człowieczeństwa. Zostawała tylko w ł a d z a - ci, którzy ją dzierżyli i ci, którzy się jej poddawali.
To, co zrobił było próbą umknięcia władzy - to było wychylenie się za burtę, zachwianie na krawędzi pokładu, to było wybranie sztyletu o odpowiednio ostrym końcu, nienaumyślnym nacięciem własnej skóry, a może nawet uniesiem go, może i zamachnięciem się - nieporadnym, bo nieprzemyślanym, bo przecież wcale nieplanowanym; bo tak zamachnąć się można było drewnianym mieczem poskładanych z patyków i taśmy klejącej, tak można było bawić się w mordercę i trupa, w rycerzyków mierzących do siebie ostrzami, w małych łobuzów, z których wyrosnąć mieli duzi zbrodniarze - nie tak zamachiwałeś się, chcąc pozbyć kogoś władzy, życia albo stabilności: i choć nie padła żadna głowa, konsekwencje musiały zaistnieć - i nagle był Brutusem, którym wcale nie chciał się stać, nagle miał krew na rękach, nagle to on ranił, nagle składał do tej władzy jakieś roszczenia, nagle wydzierał ją niewdzięcznie rzeczą tak prozaiczną jak ten drewniany mieczyk właśnie; mieczyk niezdolny, żeby zranić - więc dlaczego Jericho krwawił?
I krwawił na jego oczach, skrywając to skrzętnie, oddając mu kawałek tego pocałunku, drżąc lekko, tak jak Jericho nie drżał nigdy nie przy nim, jakby na chwilę zdejmując tę zbroję, w której chodził stale, pchany do tego jakąś zapobiegawczością albo paranoją, albo potrzebą kontroli - opuścił ją, bo mu ufał, a Yosef może i był głupi, ale najwyraźniej także niebezpieczny: bo nie reagowało się w ten sposób na kontakt z jakąś płotką - taką wyśmiewało się, odpychało, wyzywało albo biło; taką sprowadzało się do parteru, żeby przypomnieć, gdzie było jej miejsce; takiej się nie całowało, bo nie splugawiało się przecież wymianą śliny z kimś niższym i gorszym - trąd był cholernie zaraźliwy.
I nie mówiło się też na ucho - nawet rzeczy okrutnych, nawet takich, których nikt inny nie powinien słyszeć; nie łaskotało się ciepłym powietrzem skąpanej w idiotycznej purpurze małżowiny, bo nie było nic intymnego w tłumaczeniu władzy z języka regularnego na uliczny.
Może dlatego jego słowa najpierw zabrzmiały jak najsłodsza pieszczota? Może dlatego gotów był przytaknąć w milczeniu na cokolwiek by nie usłyszał, żeby móc tylko czuć dalej ten oddech - tak niebezpiecznie blisko - i sięgać dłońmi coraz śmielej i dalej wzdłuż skrytej złośliwie pod kolejnymi warstwami ubrań skóry? I może - może - gdyby Yosef w równie słodki sposób zignorował tę prośbę - żądanie - i po prostu k o n t y n u o w a ł to, cokolwiek zaczął i jakkolwiek taka kontynuacja miałaby wyglądać, to gorycz tych słów spłynęłaby szybko po tylnej ściance gardła, jak po wciągnięciu amfetaminy, a potem byłoby tylko l e p i e j, potem by o tym zapomnieli, potem mieliby swoją małą tajemnicę, z której nie byłoby już możliwości wycofania się?
Bo teraz jeszcze była. Bo teraz przecież to wszystko było winą Sadlera, tylko i wyłącznie - przecież Jerry wstał, Jerry się odsunął, Jerry odszedł, a teraz Jerry przerwał; być może Jerry wcale tego nie chciał, nawet jeśli jego ciało wołało inaczej - może to tylko Yosef, jak zawsze, przyciągnął ze sobą problem i teraz starym nawykiem próbował zrzucić mu je na głowę? I może Jerry mimo wszystko był litościwy; może mógł zrobić coś zgoła gorszego, może mógł rozkwasić mu nos albo skopać czaszkę tak mocno, że na drugi dzień nie wiedziałby jak się nazywa - mógłby, na pewno mógłby, ale dlaczego pomimo wszystkich tych czarnych scenariuszy Yosef wciąż uważał, że byłyby lepsze niż to, co zadziało się w istocie?
Nie było żadnej słodyczy w fizycznym skatowaniu - był tylko wóz albo przewóz, a tak? Znowu oczekiwano od niego podjęcia decyzji, choć poprzednia okazała się błędna i on już nie wiedział - cholera, naprawdę nie wiedział - czy jakikolwiek jego ruch był teraz bezpieczny, więc najchętniej stałby tak po prostu, ale przecież i tak trwał już zbyt długo w bezczynności; czuł się jakby cofnął się w rozwoju o co najmniej kilkanaście lat, jakby znowu był tym najgłupszym dzieckiem na brudnym podwórku, tym samym, któremu trzeba było trzy razy tłumaczyć tę samą, łopatologiczną czynność, tym samym, któremu najlepiej wychodziło patrzenie się tępo w każdą płonącą żywym ogniem na jego oczach tragedię, bo przecież nie wiedziało, czego się od niego oczekiwało; nie rozumiało najprostszych komunikatów.
I teraz też nie rozumiał; bo przez ułamek czasu było tak dobrze i tak miękko, i nagle poczuł się, jakby gruchnął - drugi raz dzisiaj - o twardą posadzkę, jakby uderzył się w głowę i (przede wszystkim), jakby zrobił z siebie totalnego kretyna.
Czuł się jak zdrajca, a zdrajców - według popularnego podwórkowego porzekadła - należało wieszać.
Nie wiedział czy Jerry chciał go wieszać. W tym momencie nie wiedział nawet czy jego groźby są realne, ale wiedział, że m o g ł y b y być - ale przecież to wcale nie dlatego faktycznie się wycofał (dwa kroki w tył, chwila zawahania, a potem seria kolejnych, po przekątnej, w stronę drzwi, z pospiesznym odwróceniem wzroku i wbiciem go gdziekolwiek indziej, w jakiś mebel, w jakąś futrynę, w jakieś śmieci - nieważne); przecież, w gruncie rzeczy, to czy miał zdechnąć teraz czy za dwa dni było mu już zupełnie obojętne - nieobojętne było tylko to, co Jerry o nim myśli, a to, co myślał teraz musiało być wyjątkowo brzydkie i plugawe, skąpane w tych wszystkich epitetach, które słyszał już nie raz, zarówno z ust tych, którzy otwarcie go nienawidziły, jak i tego tych, którzy podobno go kochali. I może Jerry nie mówił mu tego w twarz, bo jeszcze do niego nie dotarło; może nie rozgryzł jeszcze faktu, że Yosef powinien teraz zostać dla niego synonimem obrzydzenia, może nie zdążył uświadomić sobie, że to się stało n a p r a w d ę, że Yosef zrobił to n a p r a w d ę i to d w u k r o t n i e i podobnie jak Sadler czekał, aż ten koszmar skończy się ze świstem wypuszczanego gwałtownie podczas podrywania się z niewygodnego materaca powietrza.
A jednak - czas płynął, płynął uparcie, a on pozostawał taką samą ślamazarą jak zawsze, nie potrafiąc za nim nadążyć; na wyjściu z mieszkania Cel Tradata uderzając się ramieniem o futrynę, bo przyspieszył nagle i przyspieszył nieoczekiwanie, i trochę kręciło mu się w głowie, i trochę nie trafiał na trzęsących nogach w rozpościerające się przed nim stopnie - prawie skręcił kostkę, a może skręcił ją faktycznie; skąd miał, kurwa, wiedzieć? - i wiedział, wiedział dobrze, wiedział przeraźliwie i dobitnie, że pomimo najszczerszych prób odsunięcia od siebie tej myśli, był pierdolonym Brutusem.

k o n i e c

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „113”