Takim propozycjom się nie odmawiało. Przyjmowało się je (albo, w ramach upośledzonego ulicznie savoir-vivre’u – wypadało je przyjmować) posłusznie i z potulnie podwiniętym pod siebie ogonem. Bez zająknięcia i, trochę ryzykownie, bez większego namysłu; (
zbyt) szybko, tak na wypadek, gdyby oferent miał jednak podchwycić wątpliwość przyczajoną w oku – tuż za obwolutką rzęs. I zmienić zdanie.
Nie zmieniaj zdania, nie zmieniaj zdania, Jericho, błagam, nie wyrzucaj m-
Cottie rzadko kiedy dostawał wybór. Zwykle brał to, co mu dawali – a nigdy nie dawano mu więcej, niż zupełnie nagusieńkie, upadlające minimum.
Czasami – nawet mniej.
W absolutnym ekstremum – zabierali mu czasami coś, czego i tak już nie miał.
Nie był pewien w jaki sposób inni ludzie podejmowali decyzje. Wyobrażał sobie, że może pod uwagę brali najpierw wszelkie “za” i “przeciw”. Potem proces dopełniali szybką kalkulacją korzyści – i wybierali, częściej idąc za głosem rozsądku, niż serca.
Ale Cottie niewiele miał w sobie rozsądku. Całkiem możliwe, że cały – tak po prostu – składał się z jednego, dużego, rozrośniętego myocardium z wsierdziem. Albo z wielu małych serc, których nie żal łamać; jeśli liczyć na jakiś ewolucyjny, bardzo praktyczny cud.
Wiedział więc tylko tyle, że pod koniec dnia nie chciał być bardziej stratny, niż było to konieczne. Głównie dlatego, że w życiu nic nie przychodziło po taniości. A Cottie przy gotówce nie bywał zbyt często.
Więc kiedy Jericho pozwolił mu zostać – zdążył pomyśleć tylko o tym, jak bardzo nie chciał tamtej nocy spotykać się z Parole Joe. I został.
Gdyby się zastanawiał –
bo tego nie robił (przeszłość wolał wspominać, niż analizować, na krosenku pamięci rozwlekłszy ją na wątki i osnówki części pierwszych), ale g d y b y ;
– powiedziałby, że wszystkiemu winna była ta bluza. Czarna pumka rzucona mu na szalkę prawego kolana. Nie wiedział czym była. Na pewno nie zaproszeniem. I na pewno nie prezentem powitalnym.
Pewnie długiem. Jak zawsze.
Nosił ją, przez ostatnie trzy dni, codziennie (mimo tego, że nie lubił ciemnych kolorów; obleczony nimi wyglądał, jakby wracał z pogrzebu – a biorąc pod uwagę swoją wrodzoną wiotkość i jasną cerę, jakby to on był jego głównym – i bardzo martwym – bohaterem).
I może tutaj, w małej enklawce świątecznej pseudo-dobroci, o której przypominano sobie mniej-więcej w okolicach połowy grudnia, a zapominało razem z alkoholem przelanym przez gardło w Nowy Rok, nie miało to znaczenia.
Ale na zewnątrz – na oblodzonych ulicach South Parku przyprószonych centymetrem mokrego, lepkiego śniegu – jak najbardziej.
Co takiego?
No, jak to co.
Cottie pachniał Cel Tradatem.
- Pachniał jego ciałem. Dociśniętym do sinizny chłodnej, zawsze jakby semi-transparentnej skóry, spod której wyrywał się prześwit błękitu unaczynionych tkanek. Pod dotykiem rzuconym sennie i trochę pod groźbą – wracającej zwolna do typowych sobie odcieni mlecznego różu. Pachniał organiczną i mocno zwierzęcą bliskością. Ale nie taką, o której wielu pomyślałoby w pierwszej kolejności. Pewnie, gdyby Jericho przycisnęło – Cottie nie miałby nic przeciwko. Przecież już to mówił. Zbyt dobrze znał się z desperacją, żeby kręcić nosem na jej towarzystwo, jak towot wciśnięte między tarcia zapędzonych w siebie organizmów.
Przez ostatnie dwie noce po prostu się pilnowali. Wzajemnie: zmącone snem umysły i lekko-eteryczne, zawsze czujne – zawsze wychłodzone, trącone nieszczelnością okien – ciała. W krótkich wartach rozlokowanych pomiędzy nocą i późnym porankiem.
Cottie nie sypiał najlepiej.
To nic – bo kiedy nie spał, lubił spędzać długie, ostrożne kwadranse na przyglądaniu się Jericho. Wodząc palcem ponad konturami tatuaży rozlanymi na ramionach wypłowiałą czernią.
Czasami wyglądał, jakby nie żył – z tym cichym, płytkim oddechem ginącym pod wargą. I wtedy Cottiemu robiło się bardzo przykro.
Tylko wtedy wyglądał spokojnie.
W tym świecie najgorzej było nie należeć do nikogo; więc przez parę dni fałszywego protektoratu Cel Tradata – dziewiętnastolatek miał wreszcie święty spokój. Przynajmniej w okolicy.
I miał też prosty plan – najeść się, a potem zawinąć trochę jedzenia ze sobą. Rozdawali tu przecież te wszystkie paczki: z konserwami i suchym prowiantem, a czasami także słodyczami i podstawowymi środkami higieny.
Dzieciaki dostawały nawet zabawki. Fajna sprawa, serio.
Wiedział, bo przychodził tu co roku. Pierwszy raz – kiedy miał dziewięć lat. Kochał malutkie, ozdobne pakunki z kokardami i duże, błyszczące torby, do których dawało się nura w pierwszej kolejności; opuszkami palców smagając papierowe dno w poszukiwaniu czekolady (najczęściej dociśniętej pionem do węższego boku paczki, albo pomiędzy pudełkiem herbaty i ryżu). Ale najbardziej –
n a j b a r d z i e j na świecie,
wyczekiwał kukiełek. Teatralnych przedstawień, które co prawda powtarzały się w co-trójrocznym cyklu (Rudolf Czerwononosy pierwszego roku, Opowieść Wigilijna drugiego i Grinch, w trzecim), a mimo to zawsze pozostawały dla niego odrobiną magii zaklętą w postaciach oplecionych koronkami, grubymi warstwami krepy i cienkimi woalkami bibuły. Miło, że nawet lalkom od czasu do czasu użyczano głosu.
Cottie nie wyobrażał sobie jak wiele do powiedzenia mieli ci, którzy mówić nie mogli.
Jak te lalki, na przykład.
Usiadł na tyłach świetlicy, pod ścianą; przydługawy drapacz wpadający w blond chmurkę własnej czupryny, strzeliście rozpięty ponad ruchliwym tłumem dzieci. Z tekturowym kubeczkiem niezaczętej, gorącej czekolady wygrzewającej spody dłoni i kanapką zaserwowaną z uśmiechem przez jednego z wolontariuszy.
Na początku nie wyczuł goszczącego na sobie spojrzenia. Zbyt zafascynowany lekko wygaszonymi światłami i akcją toczoną na amatorsko przygotowanej scenie.
SCROOGE: Marley? Jacob Marley? Is it really you?
Dopóki rzeczonemu spojrzeniu wtórować nie zaczęło szpiczaste kolano trącające bok jego uda. I nos prowadzony gęstym, słodkim, intensywnie kakaowym zapachem, na dziecięce kubki smakowe będącym jak pułapka zastawiona przez dentystów.
Skłamałby, gdyby powiedział, że odwracając się – nie chował w sercu cichej nadziei: wlepiona w niego buźka należeć mogłaby do Elvisa.
Ale nie. Nie znał tego chłopca.
MARLEY: (creepily) Yes, it is I! Jacob Marley! (a beat, then, genuinely:) Thank you for finally waking up, by the way. I really appreciate it.
Dzieci zaproszenie do rozmowy potrafiły znaleźć nawet w najkrótszej wymianie spojrzeń. I atakowały, zwykle, bez skrupułów.
–
Jesz ze skórkami? Fuj. Ja lubię jak kanapki są bez skórek. Moja mama je robiła, wiesz? Z tatą. Robią najlepsze kanapki na świecie. Ale wolę te z masłem orzechowym i dżemem. A co to, czekolada?
Cottie się uśmiechnął. Lubił ten bezwiedny, zbyt ufny trajkot. Zastanawiał się tylko dlaczego. Może chłopiec pomylił go z którymś z wolontariuszy; nie za bardzo widział inne wyjście, mocno świadomy świata, w którym rodzice każą swoim pociechom trzymać się – od takich jak on – z daleka.
Przynajmniej był czysty. I może poza włosami, które wołały nie tyle o pomstę do nieba, co przynajmniej o zdrowe cięcie – wyglądał przecież całkiem ładnie.
–
Mhm. Chcesz? – Szeptem.
–
A mogę całe? – Szeptem zwrotnym.
–
W zamian za skórki z twojej kanapki?
–
Serio?
Głupio byłoby odebrać Cottiemu przywilej dzielenia się z innymi – tylko dlatego, że nie miał się czym dzielić.
–
Serio. – Zamrugał, przyglądając się chłopcu – z wesołą iskrą, choć nie bez żalu. Lubił słodkie. –
Trzymaj. Tylko uważaj, żebyś się nie oparzył, oki? O. O właśnie.
SCROOGE: But – there’s no way it’s you. You passed away years ago.
Cottie wcisnął do ust wypieczony rancik kromki.
–
Smakuje ci?
–
Pyszne.
MARLEY: Indeed. I have been doomed to wander the earth, chained up and kinda dead. (to the audience) I mean, just look at me. I have not aged gracefully.
Spojrzał chyłkiem w kierunku sceny.
–
A twoi rodzice jakie robią?
–
Hm?
–
No kanap… o, tata? Tata, chodź! Tata, tutaj! – Tata, tata, tata. –
Obiecałeś że ze mną – ze mnom –
obejrzysz, chodź!
Ledwie kątem oka podejrzał kilkulatka, w mig zawieszonego na dłoni swojego (raczej nietrudno się domyślić) ojca. Ojca, na którego Cottie nawet nie spojrzał.
–
Tata, patrz, dostałem czekoladę!
Zdążył tylko odwrócić wzrok.
Rodzice, zwykle, lubili robić mu problemy. Nie winił ich – ale od kłopotów wolał trzymać się z daleka; natychmiast klinując sobie usta kolejnym kęsem.