- Phoenix zauważa (nie tak znowu rzadki, zresztą, u pacjentów gest - choć tylko u niektórych znaczący) rozprężenie palców, którymi chłopak wcześniej wczepił się w samego siebie, ale i ruch klatki piersiowej. Wyłagodzenie jakiegoś napięcia, spinającego mięśnie niczym prąd elektryczny ze źródłem w punkcie powyżej przepony.
- w rozwleczeniu czasu potrzebnego na wkłucie się igły w żyłę, i wypełnienie (się) probówki krwią ciemną, ciepłą (Phoe nie lubiła tego uczucia – procesu stygnięcia życia chwyconego w plastik; łatwo jej było wtedy ześlizgnąć się myślami w kierunku śmierci, a w tamtym miejscu, w którym czekała na nią śmierć, zawsze czekała też jej siostra)
I Phoenix ma ochotę go po tej dłoni pogłaskać. Powolnym, czujnym i czułym ruchem, z palcami dopasowującymi się starannie do żlebień ścięgien, strumyków żył, wzniesień i wypustków kłykci. I pocałować go w tę dłoń, ale tak raczej, jak całuje się dziecko - choćby w miękkawą jeszcze część ciemienia, a nie dorosłego: w pocałunku na "poboli, poboli, przestanie" i "wszystko będzie dobrze, jeszcze zobaczysz".
- Acha, no to dobrze - Mówi jednak tylko; do jego żyły, i do taśmy medycznej, mocowanej właśnie w załomie męskiego przegubu - To jest dobre serce. To twoje. Więc byłoby trochę szkoda.
W tej samej alternatywie realiów, w której Orion daje sobie poczuć własny gniew, i ruga Phoenix - pozwalającą, z kolei, by emocje szatyna zabarwiły ją jak lakmus - pielęgniarka pewnie zostałaby sama, z echem trzaśnięcia drzwi biegnącym w górę kręgosłupa jeszcze długą chwilę. Potem wróciłaby do domu - tak, jak wracała z wielu zmian - z poczuciem przyzwoicie spełnionego obowiązku, ale też dość spektakularnej porażki (bo okazuje się, że jeden z tych stanów, i drugi, mogły stać obok siebie, stojąc jednocześnie w opozycji). I byłoby jej, tak po prostu, przykro.
Tak samo mocno, jak Sydowi Sydowi Sydowi Shaule Orionowi jest wstyd.
Ale ponieważ Hayward nie tylko nie wyszedł, ale i nadal siedział obok, Phoe robi kolejny krok (zmniejsza między nimi odległość, jednocześnie nie ruszając się z miejsca choćby o milimetr): mruży oczy, lewe trochę bardziej niż prawe, i przestawia przecinki dzielące szyk jego słów.
- A, nie, jest okay.
- A, nie jest okay.
Jak szalony naukowiec w obliczu wielkiego odkrycia, albo filmowy detektyw, który wpadł właśnie na jakiś bardzo, bardzo ważny trop. Ale Phoe nadal jest tylko pielęgniarką; więc jej wzrok odruchowo zjeżdża z twarzy chłopaka w dół, i niżej, i:
- Ej, Boże, Ori, luzuj - Klepie go w nadgarstek. Może trochę za późno: - Zrobisz sobie krzywdę. - Za późno. Zdecydowanie.
Darowuje mu tyle, ile może - czyli nie grzechy, bo te chłopak darować może sobie tylko sam. Ale przynajmniej własne pytania, spychając je na powrót na to samo dno, na którym spały rzeczy od roku lat nieomawiane z Bastianem Everettem. Zasysa lekko wnętrze prawego policzka, i wstaje.
- No, już, tu - Podaje mu arkusz przypięty do tekturowej podkładki, a sama zajmuje się wklepywaniem danych w migoczący zmęczeniem komputer (wiele godzin pracy na pełnych obrotach nie miało, najwyraźniej, litości nawet dla technologii). Dopiero za jakiś czas zadrze głowę znad klawiatury.
- Mówi się „w Chinatown”, nie „na”. Nie idziesz „na Chinatown”, Ori. Iść, to można, na przykład… - „Na wagary”. Tak chce powiedzieć. Można iść na wagary, jak chodziliśmy (z Bastianem), w ostatniej klasie (to znaczy – kiedy on był w ostatniej klasie, a ja po prostu chciałam być p r z y n i m), narażając się na odsiadki w szkolnej detencji, na pogadanki ze strony rodziców, na różne łatki przyklejane nam – w przenośni, ale i bezpośrednio (na post-it’ach, i taśmą washi) do pleców (Bastianowi zwykle trafiał się „debil”, a mnie „zmarnowany potencjał”; ostatecznie nie wiadomo, co gorsze).
Albo chociaż: „Na randkę”.
Tak, mogłaby dodać, jak na randki nie chodziliśmy (z Bastianem) – w zasadzie nigdy. Ani wtedy, kiedy wydawało się, że jeszcze dużo musi się wydarzyć jest za wcześnie, ani teraz, kiedy – zdaje się – wydarzyło się zbyt dużo zrobiło się nagle jakoś tak… za późno?
Ale mówi:
Boże, kurwa, jakże niefortunnie.
- Na dach. Można iść na dach, i do Chinatown – I, gdyby wiedziała, co robi, samej-sobie kazałaby pójść po prostu do diabła.
Ale nie wie. No bo niby skąd?
- Hmm? Mówisz o tej… Tej między kwiaciarnią i pralnią samoobsługową? Słuchaj, ja… - Śmieje się – Nic nie wiem. Ostatnio włóczę się po dość… Uhm. Specyficznych miejscach. Kojarzysz na przykład… Sky City? Tak. To. Na – Pstryknie palcami – windując wcześniej dłoń powyżej czubka własnej głowy – Na saaaamym szczycie Space Needle? Zabrał mnie tam ostatnio mój przyjaciel, Zach. Na kolację. Weeeź, stary. Na koniec posiłku przyszedł do nas taki typ z miotełką... I starł nią z obrusu okruszki po chlebie. Szust szust. I, czaisz, to było chyba jego jedyne zadanie? Patrzyłam potem na niego przez cały deser, i on się kręcił między stolikami, i robił tylko to. Czaisz? Nic, kur... Kurczę, innego! Zabiorę cię tam kiedyś, zobaczysz - Kiwa głową; wie, że czasami nawet w tak prostych obietnicach słyszy się coś o wiele ważniejszego (zapewnienie, na przykład, że istnieje jakaś przyszłość) - Jak będzie mnie stać. Ale nie dziś, bo, jak możesz się domyślić, to jeszcze trochę nie mój standard. Daj mi parę lat... W każdym razie: myślałam, żebyśmy poszli na tacos do Junebaby, a potem na drinka do Royalty, czy coś... Ale możemy też na ramen. Chcesz? Czy to nie była sugestia?