- Jak wielu wyjątkowych ludzi się zmienia?
Jak wiele dusz żyje inaczej?
A więc tak wygląda pustka.
Z początku jedynie majaczy na horyzoncie, robiąc to tak sprawnie, że w rezultacie na mecie zjawia się niepostrzeżenie. Nie zaskakuje swoim rozmiarem. Wpierw robiąc niewielką dziurkę, pozwala żeby czas dokończył dzieło. To czas był największym wrogiem Maggie Hartwood.
Kiedyś można by rzecz, że miała wszystko. Teraz była widzem. Zajmowała drugi rząd, obserwując sztukę, w której niegdyś grała pierwsze skrzypce. Wszystko wskazywało na to, że gdzieś po drodze się potknęła. Zgubiła kierunek. Ale zaczęła czuć.
Czuła to w kościach. W delikatnych podmuchach wiatru, mierzwiących skórę. W splątanych włosach, które w ciasnym zwarciu nie chciały opuścić grzebienia. W bladoróżowych pręgach, pozostałościach zadrapań, o których powstaniu wstydziłaby się opowiedzieć. Wreszcie w sercu. Tym, które przed wyjątkowo długi czas było skute lodem. Zahibernowane.
Obojętne.
I tu pojawiało się niewygodne pytanie: przeklinać tę chwilę czy błogosławić?
- Gdzie byłeś gdy byliśmy na haju?
A więc tak wygląda upadek.
Był inny, jak jej włosy. Twarz miał pociągłą, spomiędzy ust błyskała nadkruszona jedynka, ale oczy miał podbite wypukłością poduszeczek w kolorze
trupiego sinego fioletu. Był chudy, ale opuchnięty. Zmęczony. I ona była zmęczona.
Czy czuł, że była nie-czuła?
Śmieje się. I to jest najsmutniejszy widok jaki miał okazję wydać z siebie świat. Jej też jest przykro. Chciałaby żeby to był powód dla, którego niebo płacze. Nie, bo nad j
ie
cg
ho upadkiem.
Nim papieros skończy połknięty przez jego usta, chciałaby zapytać
kiedy, ale się nie odzywa. Nie mówi, bo chciałaby zapytać o wiele innych rzeczy, a wie, że odpowiedzi wkułyby niewidzialne sztyleciki w jej cienką jak papier skórę. Niebezpiecznie blisko serca, ale na tyle daleko żeby żyła i
czuła.
Oh. Jak bardzo, do kurwy nędzy, nie chciała teraz nic czuć.
A było jej zimno. Krople deszczu, zmutowanego śniegu, transformacji matki natury, zastygały na jej twarzy. Zaciągnęła się w milczeniu papierosem, obserwując jak sięga w akcie samozagłady po destrukcję upchniętą między białe bibułki, wyściełaną środkiem z tytoniu. Zaciągnęła się tak jakby zależało od tego jej życie. Zaciągnęła się tak mocno, że rozbolały ją płuca. Tak przynajmniej jej się wydawało. Że to płuca, aniżeli żaden inny za czucie winien organ.
- Któregoś dnia znajdziesz mnie, przyłapanąego tuż za przepaścią.
A więc tak wygląda
ostatni raz.
Wiele razy rzucała papierosy. Każdy z nich zadeptany obcasem, podeszwą trampka, zgaszony o ścianę, spuszczony w muszli był tym ostatnim. Ale wciąż nie potrafiła wyrwać się z nałogu. Było ich dużo. Ukrywały się w stercie przekłamanych żetonów za miesiąc, dwa, pół roku nawet czystości. Żaden z nich nie był wiarygodny. Za każdym stała historia utkana z sieci kłamstw. Tuszowały jej nie-moc, niechęć do zmian. Albo pokochania samej siebie.
Tak naprawdę nie miała w planie kochać już nikogo więcej. Kochała Phoenix. Kochała Bastiana. To miało jej wystarczyć, kiedy przestała kochać. Jakby niegodna była generowania tego uczucia w obliczu nieszczęść zgubionych w przeszłości.
A jednak coś poszło nie tak. Nie zadziałało tak jak powinno. Coś się obudziło. I tego czegoś nienawidziła najbardziej. Bo to coś było najsmutniejszym uczuciem na świecie.
- Chyba po to się spotkaliśmy - przypomniała mu głosem, z którego wiał chłód wszystkich nieroztopionych płatków śniegu, unoszących się na wietrze. Coś tak gorącego, choć wrzało, ulegało anomalii. Zamarzło. Znowu to czuła. To paskudne pieczenie pod powiekami, napędzane przez aortę, brzydko wetkniętą wśród tętnice.
Jak to było rozmawiać - wtedy?
- Dobrze, prowadź - grymas zniecierpliwienia pojawia się na jej twarzy. Chciałaby żeby to wyglądało inaczej. Żeby to wszystko co złe, tak naprawdę okazało się zwykłym snem. Czymś co nie miało miejsca. Żeby tylko się przesłyszała. Żeby... Och.
Nigdy więcej go nie spotkała. Ale czy w tym alternatywnym scenariuszu też by kiedyś poczuła? No więc jak to jest? Przekleństwo czy błogosławieństwo?
Przeklęłaby go po stokroć, ale głos jej więźnie w gardle, kiedy unosi podbródek wysoko do góry. Jest zmęczona. Zmęczona udawaniem. Ale nie podda się. Nie zegnie kolan kiedy patrzy. Upadnie dopiero kiedy wróci do domu. Tak jak
wtedy, przytulając twarz do poduszki. A kiedy spojrzy w lustro, może
znowu siebie
nie rozpozna.
- Harper - nie może się powstrzymać. Łapie go za ramiona, jakby chciała nim potrząsnąć i jest pewna, że efekt byłby jak przy potrząsaniu szmacianą lalką. Ale tego nie robi. Trzyma go jakby zaraz miał się rozsypać. Jakby tylko to powstrzymywało go przed rozpryśnięciem się na mokrym chodniku.
- Kurwa, Harper, masz tyle czasu ile potrzebujesz -
nawet jeśli to miałoby zająć wieczność.
- Po to się z Tobą spotkałam, więc przejdź do sedna. Możesz mówić nawet dwadzieścia dwie minuty, ba, godzinę, dwie, trzy! A p-potem - głos jej drży, a ten w głowie podpowiada:
nigdy więcej się nie zobaczymy..
- Ostatni raz - kończy, puszczając go. Odsuwa się kilka kroków w tył. Czuje jak serce próbuje przebić się przez klatkę piersiową. Bezgłośnie przełyka ślinę i odpala kolejnego.
- W szampanie supernowa* na niebie
*Champagne supernova- kieliszek na martini wypełniony szampanem z kokainą na brzegu, tak jak sól występuje na brzegu kieliszka Margherity. Popularny drink w późnych latach 80-90.